Inwigilacja przez gniazdko
Inteligentne liczniki prądu, które chce wprowadzić parlament, zagrażają prywatności
Badania dra Pawła Waszkiewicza z Wydziału Kryminalistyki Uniwersytetu Warszawskiego dowiodły, że monitoring wizyjny nie poprawia bezpieczeństwa terenów cyfrowo monitorowanych. Okazało się, że w Warszawie liczba przestępstw w dzielnicach monitorowanych nie odbiega od notowanej na obszarach pozbawionych cyfrowego oka.
Do podobnych wniosków doszli eksperci Metropolitan Police w Wielkiej Brytanii. Kolosalne inwestycje w kamery w latach 1996–2006, które pochłonęły blisko 0,5 mld funtów, nie przyczyniły się znacząco do spadku czy większej wykrywalności przestępstw. Nie spełniły także funkcji prewencyjnej. Monitoring sprawdza się co prawda np. na parkingach, ale zarówno złodzieje samochodów, jak i dilerzy narkotykowi przenoszą się po pewnym czasie w inne miejsca.
Psycholodzy zwracają uwagę, że monitoring zmienia zachowania społeczne. Od zwiększonego poczucia niepokoju, większego zobojętnienia na to, co dzieje się wokół nas, po nieodpowiedzialne zachowania typu: „tu będę grzeczny, ale tam już nie, bo nie ma kamer".
Wszelkie sukcesy otrąbione w mediach przez policję czy coraz bardziej znienawidzoną przez Polaków straż miejską wiązały się z rozwiązaniem tak prestiżowych zagadek kryminalnych jak wykrycie osób spożywających nielegalnie alkohol w plenerze czy ściganie niewłaściwie parkujących kierowców. Na szczęście w Polsce wydatki na CCTV nie są tak duże jak na Wyspach. W budżecie miasta stołecznego Warszawy przewidziano na ten cel do 2013 r. 10 mln zł.
Elektroniczny otalitaryzm
Zasadna jest jednak dyskusja, czy należycie wydajemy publiczne pieniądze i czy każda zmiana proponowana przez współpracujących z państwem monopolistów rzeczywiście służy dobru publicznemu.
Nieopatrznie zbliżyliśmy się do czasów, gdzie każdy obywatel może być bezkarnie inwigilowany przez służby. To uwłaczające, bo uczciwych podatników traktuje się na równi z pospolitymi przestępcami. Służby zbierają też dane, których nie powinny gromadzić.
Od wielu lat wdrażane są u nas dokumenty z cechami biometrycznymi. Oczywiście pod pretekstem postępu, bo mamy „jedne z najnowocześniejszych dokumentów" w Europie i trudno je podrobić. Oprócz zdjęcia w biometrycznym formacie urzędnik paszportowy pobiera delikwentowi odcisk palca, co kiedyś było zarezerwowane wyłącznie dla kryminalistów. Po co Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji odciski palców naszych dzieci? Kolekcjonerstwo prewencyjne? MSWiA na swojej stronie internetowej zastrzega: „Odciski palców są zakodowane w warstwie elektronicznej paszportu jako element identyfikacji i nie są odwzorowane graficznie w dokumencie (nie są widoczne). Odciski palców nie są gromadzone w ewidencjach paszportowych". To w jakich ewidencjach się znajdują?
Firma badawcza Frost & Sullivan prognozuje, że rynek biometryczny, czyli technologii wykorzystujących unikalne cechy osobnicze, takie jak odciski palców, geometria twarzy, struktura tęczówki oka czy układ naczyń krwionośnych, będzie wart do 2019 r. 15 mld dolarów. Ale sądząc po determinacji polityków, z jaką dążą do kontroli społeczeństw, można się spodziewać tej sumy dużo wcześniej. Już w ciągu następnych kilku lat cechy biometryczne będzie zawierała większość wydawanych dokumentów. Coraz bardziej skrupulatnych kontroli będzie się można spodziewać także podczas odpraw lotniskowych, chociaż trudno sobie wyobrazić coś bardziej uwłaczającego ludzkiej godności niż skanery ciała na amerykańskich lotniskach, które pasażerów rozbierają dosłownie do naga.
Jednak marzeniem biurokratów jest połączenie technologii biometrycznych z urządzeniami wykorzystującymi identyfikację za pomocą fal radiowych (RFID – Radio Frequency Identification Device). Technologii RFID obecnie używa się w handlu – to czipy, obecne na większości produktów i odczytywane za pomocą skanera, co pozwala śledzić ich bieg, ewidencjonować, identyfikować i planować zarządzanie nimi. Dla polityków jesteśmy przecież takim samym towarem, „dawcą podatków", który wymaga wzmożonej i nieustannej kontroli.