Nie polezie orzeł w gówna
Komuniści zabrali orłu koronę. Tylko. Michnikowcy chcą orła pożreć. Bo co innego można zrobić z ptakiem z czekolady?
Brr... onek, klawo jak cholera – mógłby powiedzieć Adam Michnik do Bronisława Komorowskiego. Ta akcja społeczna „Gazety Wyborczej" okazała się bowiem przedsięwzięciem na miarę największych skoków gangu Olsena. Strzelili sobie w oba kolana i tyłek równocześnie.
„Gazeta Wyborcza" oraz Program Trzeci Polskiego Radia zorganizowały kampanię społeczną „Orzeł może". Miała ona – tak deklarowali pomysłodawcy – nauczyć Polaków nowoczesnego i radosnego patriotyzmu. Wszystko pod patronatem prezydenta Bronisława Komorowskiego. Chcieli błysnąć – wyszło gorzej niż zwykle. W ostatnim ćwierćwieczu chyba żadna kampania społeczna nie była większą kompromitacją. Nie pamiętam też, aby „Wyborcza" podłożyła się do bicia tak pięknie i tak bezradnie. Nic więc dziwnego, że przez tydzień trzaskał, kto chciał. Zanim więc przejdę do refleksji poważniejszych, sam też nie powstrzymam się od kilku klapsów.
„Miś" wiecznie żywy
Pochód pod Pałac Prezydencki 2 maja zgromadził około 1500 osób, mimo że do udziału w tej manifestacji namawiały „Gazeta Wyborcza" oraz radiowa Trójka. Jeśli chodzi o frekwencję, była to „piękna katastrofa". Nad pochodem helikopter rozrzucił kilkaset tysięcy ulotek. „Wyborcza" opisała to językiem, jaki może się kojarzyć tylko z relacjami „Trybuny Ludu" z wizyt Bolesława Bieruta: „Było wiele rodzin z dziećmi. Maluchy wyposażone w baloniki (oczywiście różowe) z niecierpliwością wyczekiwały na helikopter. No i się doczekały. Punktualnie o 11.45 nad rondem de Gaulle'a rozległ się odgłos nadlatującego śmigłowca. Po chwili wyleciały z niego setki tysięcy różowych ulotek. Gdy spadły, ludzie, a szczególnie dzieci, rzucili się do zbierania". Ale nie chodzi tylko o język. Ten śmigłowiec – któż nie skojarzy go ze scenami żywcem wyjętymi z kultowego „Misia" Stanisława Barei? Od strony logistycznej akcję musiał przygotowywać sabotażysta albo idiota. To znaczy nie tyle idiota, ile jeden z młodych marketingowców Agory, którzy nigdy nie obejrzeli „Misia", a na widok Adama Michnika pytają: A to co za jąkała?
Helikopterem podłożyli się po raz pierwszy. „Podkładka" druga to brak w tym pochodzie barw narodowych. Nikt nie niósł biało-czerwonej flagi, nowocześni optymistyczni patrioci maszerowali z różowymi balonikami i chorągiewkami. Upodobniło ich to do parady promującej „różową landrynkę" (soft porno). Jest w Sienkiewiczowskiej „Trylogii" takie zdanie „Kto w zemście przesadzi, temu się ona jako ptak wyśliźnie z palców". Jak rozumiem – nowoczesny optymistyczny patriotyzm miał być budowany w opozycji
do zaściankowej, przestarzałej wersji patriotyzmu prezentowanej w czasie Marszu Niepodległości oraz manifestacji z okazji rocznic katastrofy smoleńskiej. Organizatorzy chcieli się odciąć od tych wydarzeń w sferze identyfikacji wizualnej i symbolicznej. Niewątpliwie zrobili to tak skutecznie, że odcięli się od jakiegokolwiek skojarzenia z patriotyzmem. Ruszyli w pochodzie oznakowanym kolorem soft porno. Może to i prawidłowe skojarzenie, bo w czasie tej imprezy Bronisław Komorowski wydawał się wchodzić bardzo miękko i z wazeliną „Gazecie Wyborczej". Et vice versa. Wchodzili sobie w miejsce kojarzące się jednak bardziej z porno niż z soft.
Kamikadze z sushi
Pochód został szybko nazwany „marszem lemingów". Rozumiem intencję: wzięli w nim udział ludzie określani mianem lemingów, czyli bezkrytycznych konsumentów światopoglądu dostarczanego przez bliskie władzy media (co ważne – nie są to już media wiodące, przynajmniej pod względem intelektualnym). Niestety, nie był to prawdziwy marsz lemingów. Przypomnę – według stereotypu te małe gryzonie biegną stadem w stronę morza, aby potem płynąć coraz dalej od brzegu i wreszcie zatonąć. W tym sensie nie był to marsz lemingów, bo jego uczestnicy jeszcze powrócą. Ale nie tak jak James Bond, raczej jak Freddy Krueger z ulicy Wiązów. Myślę o takich ludziach jak Wojciech Malajkat. Tym razem lemingi biegły nie na zatracenie, ale do orła wyprodukowanego w zakładach 22 Lipca, dawniej E. Wedel. Przepraszam – na odwrót. I to jest jedyna jasna strona tej hucpy. Sprowokowała mnie do sprawdzenia aktualnej sytuacji własnościowej dawnej firmy Wedlów. Drodzy Czytelnicy, jej właścicielem nie jest już Cadbury ani Craft Foods. Markę od trzech lat posiadają Japończycy. I to usprawiedliwia Wedla – Japończycy mają takie pojęcie o polskim patriotyzmie jak my o ich. Może jakaś polska firma wejdzie na rynek japoński i tam zasponsoruje akcję „kamikadze z sushi"?