Być albo nie być...
Cztery dni po swych 71. urodzinach w Warszawie zjawi się ktoś, na kogo czekamy już pół wieku
No to jesteśmy umówieni?
– Tak, o 17.00 przy rondzie Waszyngtona, tam gdzie zwykle. – To sobota. Będę. – I ja. Na pewno! – A Kazik znów będzie się chełpił, jak w '67. Ma bilet". Taką to rozmowę dwóch panów w wieku zdecydowanie oldrock'and'rollowym podsłuchałem ostatnio w tramwaju linii 17.
22 czerwca do Warszawy zjedzie kawalkada 31 ciężarówek ze sprzętem zawierającym m.in. 130 głośnikowych kolumn i scenę o wysokości 3,5 metra, przy której uwijać się będzie 300 osób. Na Stadionie Narodowym wystąpi Paul McCartney. Przyjedzie, zaśpiewa i... zniknie. Dla wielu będzie to wydarzenie życia, nie dziwi więc fakt, że chcą tam być. Nawet jeśli nie na stadionie, to jak najbliżej. Jak w 1967 r. pod Salą Kongresową, kiedy to za żelazną kurtynę po raz pierwszy zawitali Stonesi. Obserwowałem to z daleka, z balkonu rodzinnego mieszkania przy ulicy Świętokrzyskiej. Matka nie pozwoliła mi wyjść z domu. Koledzy z podwórka mieli więcej szczęścia i wrócili do domów z pamiątkowymi śladami po milicyjnych pałkach. Ale... byli tam! A Beatlesi? Nie odwiedzili nas nigdy. To prawda, że 2011 r. przyjechał Ringo Star, ale to nie było to. Co innego sir Paul! I tylko te bilety. Niestety, nie na każdą kieszeń: najtańsze (na trybunach) po 165 zł, najdroższe (na płycie stadionu, tuż przed sceną) po 1100 zł.
Trasa koncertowa już ruszyła.
4 maja piosenką „Eight Days a Week" z albumu „Beatles for Sale" Paul McCartney rozpoczął koncert na stadionie Mineirao w brazylijskim Belo Horizonte. Z Brazylii przeniesie się do USA i Kanady. W Europie oprócz Warszawy odwiedzi Wiedeń i Weronę. Trasa „Out There! Tour" promuje wydany w ubiegłym roku album „Kisses on the Bottom", ale połowę muzycznego menu zajmą oczywiście utwory z repertuaru The Beatles. Bez obaw, nie zabraknie ani „Let It Be", ani „Yesterday", ani „Hey Jude". —