O wyższości ziemniaka nad Nowakiem
Najpierw miałem napisać o zegarkach. O ministrze Nowaku, co to chciałby 30 milionów złotych gwarancji od tygodnika „Wprost”. Ale wolę pisać o młodych ziemniaczkach
Powiem wam, co poradził mi jeden adwokat: – Pan to się może domagać nawet zwrotu Pałacu Kultury. Ma pan szanse? A czy ja wyglądam na wróżkę?
Nie wyglądał, zmieniliśmy temat. Zresztą co tam zegarki?! Mam Breila, za 20 tysięcy euro, złociutki, który zawsze spóźnia się o minutę lub dwie. I Armaniego, którego skórzana bransoletka zawsze śmierdzi. I Atlantisa po ojcu – dziwnym trafem go nie przepił.
Zegarki to przestarzałe dziadostwo, czego dowód mam, przeglądając niemieckie pisma „Uhren Exclusiv" oraz „Zeit". Miliony fantastycznych czasomierzy, które wciąż pokazują tę samą godzinę.
I zawsze – to najistotniejsze – otóż zawsze jesteśmy spóźnieni! Zatem pomyślałem, żeby nie pisać o zegarkach, tylko o czymś powszechniejszym, bardziej przydatnym ludzkości. I smaczniejszym. Nie o zegarkach zatem, a o czymś też na zet. O... ziemniakach.
Nie potrafię sobie wyobrazić, że kiedyś jedliśmy tylko kaszę. Jaglaną. Tę białą, okropną. Tak gdzieś do 1800 r. Do rozbiorów. Nie było pyz i kopytek. Klusków śląskich. Wódki z kartofli, słusznie nazwanej luksusową. Nie było – uwaga – frytek! (mogę tylko zrozumieć brak frytek belgijskich, z majonezem). Nie było ziemniaków ze śledziem i śmietanką. Nie było bajek dla dzieci, jak ta Brzechwy: „A i wróg jest zawsze gotów zrzucać stonkę z samolotów!". Uwierzcie, miałem może z siedem lat, i zbierałem stonkę w Ropie pod Grybowem, na wakacjach. Setki owadów na każdym krzaku, ładowaliśmy do słoików. To nie były żarty wcale – w Irlandii na plagę ziemniaczaną zmarło ponad milion osób. A reszta popłynęła do Ameryki.
Ziemniak jest podstawą naszego pożywienia. Z jednej bulwy, z ćwiartki kartofla z charakterystycznymi kiełkami, urośnie kilkadziesiąt kilogramów.
Przyroda przerabia wodę w białko, w mąkę, w... życie. W dodatku jest to pyszne. Nie, nie te egipskie, tureckie, marokańskie.
I nie te francuskie, młode, po dyszce. Najsmaczniejsze są młode polskie. Lada dzień się pojawią.
Na razie spod folii, potem z pola. Soczyste, z delikatną skórką. Te pierwsze, ze zsiadłym mlekiem, i masłem i koperkiem, i sadzonym jajkiem, smakują jak foie grais, jak lobstery, jak kawior... A jak upiec? Pychota. A z ogniska? Na harcerskim biwaku? Takie ze skórką, brudne, z popiołem, parzące – najwspanialsze, choć czarne i kompletnie niesłone. Jezu, to chyba nudne, no to może o tych zegarkach?
Mój Breil może zanurkować nawet 500 metrów pod wodę. Ale ja mogę tylko metr. Jak mówił Archimedes – ciało zanurzone w cieczy podlega sile wyporu skierowanej ku górze... A kartofel, bez soli, jest ohydny. Jest tylko jedna teoria kartofla, który – wyżywiając miliony – zawsze jest gotowy. I nie jest to frytka, pyza czy kopytka.
Licytują się rolnicy. I Rosjanin, w zasadzie Sowiet, zaczyna się przechwalać.
– U nas, jak wsadzisz ziemniaka w kwietniu, no to w maju już wykopujesz!
– Tak szybko rosną?
– Nie! Jeść się chce!
No więc idę z końcem maja na targ, może młode wystartują do mleka od baby, na którym śmietana sterczy na dwa centymetry.
I będą idealne do śledzia, i z wody, a nie spod ręcznika, jak w najlepszych knajpach. Z wody gorącej!
Z masełkiem albo skwarkami. Ziemniaki wykopane motyką. To dlatego każda polska babcia ma garb. Ale ma i nakarmione dzieci i wnuki.
I pieprzyć te zegarki Nowaka.