Poszukiwanie polskości
„Ślady krwi” Jana Polkowskiego to wydarzenie nie roku czy lat kilku, ale właściwie ćwierćwiecza. Od czasu „Rzeki podziemnej” Konwickiego, a nawet od „Miazgi” Andrzejewskiego
Czy ktoś z Państwa wie, co to znaczy obcować z wielką polską literaturą? Ja jestem dziecko szczęścia niebywałego: kiedy dojrzewałem, towarzyszyli nam odkrywani właśnie Gombrowicz i Witkacy, poezja Kolumbów, proza Herlinga-Grudzińskiego i Józefa Mackiewicza, wiersze Miłosza i Herberta. Potem nowe powieści Konwickiego. Na „Miazgę" Andrzejewskiego czekaliśmy dwie dekady, poznając tę powieść w różnych fragmentach, aż się wyzwoli z komunistycznej cenzury. Kiedy przyszedł wreszcie rok '89, byliśmy przekonani, że dzięki zlaniu się w jedno różnych nurtów literackich, emigracyjnego i krajowego, podziemnego i jawnego, wybuchnie święto literatury narodu niewolonego, tłamszonego, używanego przez propagandę i ideologię. A tu dupa. Czarna dziura. Załamka kompletna. Jakieś rzężenia i wymioty, wynurzenia ludzi o IQ ołówka bez gumki. Kto z pamięci wymieni laureatów Nagrody Nike? Sezonowe mody, modne pisarstwo? Jak kolekcja Zary w hipermarkecie, bez znaczenia. I nawet jeżeli kogoś krzywdzę nie-pamięcią, to robię to z premedytacją.
Czy poważny naród europejski może istnieć bez poważnej literatury? Może, ale skutki tego są groźniejsze, niż sądzimy. Literatura to są fundamenty: jak są kiepskie, to żywot narodu jest pozorny, odbijany w krzywych zwierciadłach, wszystko jest pozornie tak samo ważne, czyli nie tak bardzo ważne. I tak się do tego przyzwyczailiśmy, że przestaliśmy w ogóle zauważać, jak nam tego brakuje. Widoku nas samych, szczęśliwych lub nie, uwikłanych w jakieś paranoje i iluzje, oszukiwanych i zwodzonych, bez początku i bez konkluzji, że w życiu liczy się coś więcej niż codzienna medialna instrukcja, jak dziś trzeba żyć.
Kim jest Polak bez polskości? Wydmuszką, marionetką, kukiełką. Jest tragicznym nieporozumieniem i mutacją prowadzącą donikąd
To wszystko przypomniała mi lektura powieści niezwykłej, niedającej się porównać z niczym, co od lat nam ofiarowano. „Ślady krwi" Jana Polkowskiego to wydarzenie nie roku czy lat kilku, ale właściwie ćwierćwiecza. Od „Rzeki podziemnej" Konwickiego, a właściwie właśnie od „Miazgi" Andrzejewskiego. Chodzi bowiem Polkowskiemu o ten sam zamysł – aby pokazać narodowi, gdzie jest, w jakim miejscu świata i historii, w jakiej kondycji moralnej i materialnej, na jakim zakręcie dziejów. Wielka powieść nie jest przeciwko komuś, ale przeciwko wszystkim, ponieważ wszystkich traktuje równie poważnie. Dotychczasowi recenzenci nie zauważyli chociażby, jaką krwawą raną dla bohatera jest PRL. Obce i wstrętne czasy, a jednocześnie jego własne czasy, bohaterstwa opozycji i emigracji, jako ucieczki. A przede wszystkim PRL to państwo jego ojca, uratowanego przez matkę z rzezi wołyńskiej.
Ojciec Henryka to kolejna wersja „Ślubu" Gombrowicza – władca ciemności, bezwzględny pan życia i śmierci, a jednocześnie ten, który obdaruje syna wielkim spadkiem. Majątkiem stworzonym z przekrętów, szalbierstw, prywatyzacji i wpływów, jakie zachowali postkomunistyczni notable. Nic jednak nie jest proste ani jednoznaczne. Wraz z majątkiem dziedziczy bohater klątwę, koledzy tatusia z esbeckiej drużyny są zdolni do wszystkiego. Jak w „Miazdze" nadal najbardziej liczą się życiorysy, a żaden nie jest ot, taki sobie; każdy wynika z jakiejś osobnej historii. Polkowski mówi o „dialogującej pamięci". I rzeczywiście takiej polifonii w polskiej prozie nie było od dekad. Nie było, gdyż nikogo nie interesowało najważniejsze dla Polkowskiego pytanie – a czym jest polskość na początku XXI w.? Komu i do czego jest potrzebna? Co z nią zrobiliśmy i co ona robi z nami? Jest darem czy raczej przekleństwem? Chorobą? A może zapomnianym skarbem? Obarczonym klątwą?
Polskość, gdyby spojrzeć z lotu ptaka na ostatnie 30 lat życia w Polsce, to jedyny problem łączący lata 80. i następne. To najważniejszy spór, który nas dzieli, przeszkadza, mąci wzajemne relacje. W sporze są dwie wersje. Pierwsza, dominująca przez ostatnie dwie dekady, mówi, że polskość to jakieś wariactwo, kompletnie niepasujące do normalnego świata. Z czego płynie wniosek prosty – trzeba to odrzucić, zapomnieć, natychmiast zdjąć stare romantyczne kostiumy. Wynająć modnego stylistę, który dopasuje nam to, co się nosi nad Sekwaną lub Tamizą. A wtedy zostaniemy zaakceptowani jako normalsi i kanclerz Merkel polubi nas jak Donalda Tuska. I proszę, jaki sukces – on miał dziadka w Wehrmachcie, a ona w Poznaniu. Z obu możemy być dumni.