Antrykot po wolsku
„Przyjazna gmina? Straciłam już 300 tys. zł” – taki napis przez kilka miesięcy widniał w witrynie niedoszłej restauracji na warszawskiej Woli
Skrzyżowanie ulic Żelaznej i Twardej przez kilka miesięcy słynęło jako jedno z bardziej stłuczkowych. Kierowcy wpadali na siebie regularnie, od kiedy w witrynach lokalu „L'Entrecote de Paris" („Antrykot paryski") pojawiły się napisy: „Miejsc pracy: 16. Zezwolenia ciągle brak". Zniknęły na początku lipca, gdy wynajmująca Anna Maria Wielgus po roku dostała wreszcie wstępne pozwolenie na budowę dwóch łazienek, trzech dojść z wodą i połączeń rur wentylacyjnych. Teraz czeka na klauzulę ostateczności, a –jak mówi – lepiej nie drażnić urzędników. Przekonywała się o tym przez ostatni rok. Uważa, że mogło chodzić o łapówkę, na którą jej nie stać.
Zaczęło się od marzenia. Świeżo upieczona maturzystka postanowiła przenieść do Warszawy ulubione paryskie smaki. Miało być jak na Polach Elizejskich, gdzie firmowym stekiem z frytkami i nieziemskim – jak go określa Anna Maria – sosem zajadają się i turyści, i Francuzi. Polacy – jest tego pewna – szybko przekonaliby się do menu, w którym na przystawkę sałatę z sosem winegret zagryza się bagietką, a potem ucztuje nad soczystym mięsem. Do tego francuskie wino, a na deser créme brulée albo profiteroles, czyli lody przekładane bezą z sosem czekoladowym. Lato 2012 r. było wymarzonym terminem otwarcia – do stolicy miały ściągnąć tysiące kibiców mistrzostw świata w piłce nożnej.
Wszystko wyglądało pięknie. – Francuzi zgodzili się udzielić franczyzę, pomogli nawet wybrać lokal z 14, które im zaproponowałam. Wybrali ten na rogu Żelaznej i Twardej, na bliskiej Woli. Restauracja miała przyciągnąć ludzi młodych i pracowników z pobliskich biur – mówi Anna Maria Wielgus. A w czasie mistrzostw – kibiców z Francji. L'Entrecote de Paris ma we Francji kilka filii, a jako produkt eksportowy podbił podniebienia Brytyjczyków i Libańczyków.
Wolski lokal Anna Maria Wielgus wynajęła od TP SA już na początku 2012 r., odpowiednio wcześniej, by w czerwcu móc już ugościć kibiców smakoszy. Sprowadzone z Francji meble a la Ludwik XVI od dawna czekały na zapleczu. Tylko wspólnota mieszkaniowa ociągała się z wydaniem zgody. Dziewczyna postanowiła więc sama zebrać podpisy – chodziła od drzwi do drzwi, ale jej dokument okazał się nieważny. Gdy lokatorzy osiągnęli porozumienie, było już po Euro. W lipcu, z kompletem dokumentów, Wielgus powędrowała do urzędu na Woli. I pierwszy raz się od niego odbiła. – Okazało się, że na postawienie dwóch łazienek potrzeba pozwoleń jak w przypadku 40-piętrowego budynku. Myślałam, że urzędnicy pomogą mi odnaleźć się w gąszczu przepisów, ale oni tylko patrzyli, jak błądzę – mówi Anna. Chociaż urzędnicy na wydanie warunków zabudowy mieli trzy miesiące, liczyła, że procedury będzie można przyspieszyć. Oszczędności się pokończyły, zarówno jej, jak i rodzicom. Sam czynsz w wysokości 20 tys. zł miesięcznie, ZUS, opłaty za prąd, wodę i gaz, wreszcie spłata kapitału sumowały się do 30 tys. zł miesięcznie. Trzeba było wziąć kredyt. Na szczęście babcia zgodziła się zastawić pod niego swoje mieszkanie. Anna mówiła o tym każdej pani w okienku, każdemu panu od dziesiątej pieczątki. Byli obojętni. Jeden jej powiedział, że nie płacą mu za wysłuchiwanie jej problemów. W końcu któraś urzędniczka się zlitowała. – Powiedziała mi, że jeśli zrezygnuję z tarasu, warunki zabudowy dostanę dużo szybciej. Odetchnęłam z ulgą. O taras, na którym klienci mieli jadać latem, mogę postarać się za kilka miesięcy. Byle wreszcie ruszyć z interesem – opowiada Anna. Kilka dni później znów zajrzała do urzędu. – Myślałam, że stracę resztki nerwów, kiedy pani oznajmiła mi, że ponieważ zrezygnowałam z tarasu, to staram się o nową wuzetkę i urząd ma kolejne trzy miesiące – wspomina.
Po kilku tygodniach czekania Anna i jej tata Janusz postanowili się spotkać z samą burmistrz Woli Urszulą Kierzkowską. Wydelegowała zastępcę, który na wstępie zaznaczył, że nie zna sprawy i umówi ich z kimś kompetentnym. – Ale nie chcieliśmy po raz kolejny rozmawiać z urzędnikiem, do którego chodziliśmy już 70 razy i który twierdził, że nie jest od wysłuchiwania naszych problemów – tłumaczy bizneswoman. O pomoc pisała do wszystkich: prezydenta, premiera. Jak grochem o ścianę. Pieniądze topniały, nerwy rosły.