
Ku otchłani finansowej
Ostatnie dni II Rzeczypospolitej są zazwyczaj ukazywane jako brutalnie przerwana idylla. W rzeczywistości jednak, gdyby nie wybuch wojny, Polskę czekałby wielki krach finansowy
Dla wielu Polaków rozczarowanych III RP przedwojenna Polska pozostaje wciąż ważnym punktem odniesienia. Jest to w dużej mierze uzasadnione, gdyż dzisiejsza Polska skażona rakiem postkomunizmu zawodzi w prawie każdej dziedzinie. Jednak idealizowanie lat międzywojennych przyczynia się do tworzenia legendy, na którą byt polityczny II RP zupełnie nie zasługuje.
Stan finansów III RP jest, mówiąc delikatnie, nie najlepszy, ale w porównaniu z Polską z lat 1918–1939 sytuacja jest naprawdę znakomita. Narzekamy dziś na Belkę i Rostowskiego, ale gdybyśmy żyli w latach 20. lub 30., dalibyśmy dużo, aby to jeden z nich przejął ster nad złotówką i budżetem państwa. Elity II RP były w kwestiach finansowych bardzo niezdyscyplinowane, a mimo to wciąż tworzy się na ich cześć panegiryki.
Tuż po zakończeniu I wojny światowej wydatki odrodzonego państwa były w dużej mierze uzasadnione ogromnymi kosztami prowadzenia wojny z bolszewikami. Podczas gdy w 1919 r. deficyt budżetowy wynosił 9 mln marek polskich, w 1920 roku było to już 58,5 mln. Niepodległość miała swoją cenę, lecz niestety – gdy już udało się ją ocalić, rządzący ani myśleli ograniczyć wydatki. Na całym świecie normą jest, że po zakończonej wojnie państwo dokonuje drastycznych cięć budżetowych. Jednakże elity II RP nie zamierzały tego uczynić. W 1923 r. deficyt osiągnął poziom 113,7 mln, czyli dwa razy więcej niż w momencie, gdy Rosjanie stali na przedmieściach Warszawy.
Trzy gęsi za konia
Epilog tej przygody mógł być tylko jeden: w połowie 1923 r. doszło do hiperinflacji, która niczym szarańcza strawiła oszczędności całego narodu. W okresie od czerwca 1923 r. do stycznia 1924 r. ceny detaliczne wzrosły 286 razy. Władze emitowały wciąż nowe banknoty o coraz wyższych nominałach, lecz sytuacja wymykała się spod kontroli. Pieniądze zaczęto nosić w walizkach i torbach, gdyż w portfelach mieściły się tylko śmiesznie małe sumy. Wszyscy starali się jak najszybciej pozbyć banknotów, kupując co popadło. Według relacji pewnego rolnika handlującego końmi „na targu nie sprzedawało się konia dopóty, dopóki nie zaklepano kolejnej transakcji. Pieniądz parzył w ręce; za pieniądze otrzymane za konia dziś za dwa dni można było kupić dwie, może trzy gęsi".
Aby postawić finanse na nogi, władzę nad gospodarką powierzono Władysławowi Grabskiemu. Kiedy nadawano mu specjalne uprawnienia, sądzono, że Polska szybko odzyska dobrą kondycję finansową. 20 stycznia 1924 r. powołano do życia Bank Polski SA, który miał wyemitować nowe pieniądze mające większe pokrycie w kruszcach i dewizach, a Grabski zamierzał narzucić większą dyscyplinę budżetową. W celu ustabilizowania finansów państwa nałożył 1 miliard franków szwajcarskich podatku na rolnictwo i przemysł. Wiedział doskonale, że pieniędzy w kraju może szukać przede wszystkim u rolników, którym z racji wykonywanego zawodu udało się uniknąć niektórych negatywnych skutków hiperinflacji.
Początkowo wszystko szło sprawnie, lecz bardzo szybko Grabski zaczął odchodzić od pierwotnych założeń. Zgodnie z ustaleniami banknoty Banku Polskiego miały posiadać solidne pokrycie w złocie i dewizach. Wartość jednego polskiego złotego ustalono na 1/3,444 g czystego złota i związano sztywnym kursem z frankiem szwajcarskim. Jednakże podczas gdy emisja banknotów z maja 1924 r. była pokryta kruszcami i dewizami w 87 proc., w roku 1925 pokrycie wynosiło już tylko 36 proc. Choć pierwotny statut banku przewidywał, że zasady pokrycia mogły zostać zmienione tylko odpowiednią ustawą, Grabski wydawał publiczne pieniądze bez żadnego zahamowania i drukował wciąż nowe banknoty. W ten sposób w 1925 r. doszło do kolejnej hiperinflacji, na szczęście mniej gwałtownej niż w 1923 r.
COP nakręca spiralę
Z powodu wywołania w krótkim odstępie czasu dwóch fali inflacji Polska zyskała sobie miano kraju o niskim stopniu stabilności finansowej i gospodarczej. Byt polityczny Polski był coraz bardziej niepewny, a napięte kontakty z sąsiadami skłaniały władze do coraz większego zamykania kraju na wymianę z zagranicą. Obligacje Skarbu Państwa nabywali głównie obywatele Rzeczypospolitej, a ich emisja była całkiem pokaźna. Z ostatniego przed wojną zestawienia długu państwa wynikało, że Skarb Państwa był zadłużony na 2 mld złotych, czyli naprawdę astronomiczną sumę (dla porównania miesięczne zarobki wykwalifikowanego robotnika wynosiły 120 zł). Obywateli zachęcano do nabywania obligacji hasłami odbudowy kraju, wielkich inwestycji oraz stworzenia odpowiedniej infrastruktury zdolnej połączyć ziemie różnych zaborów. Wielokrotnie powoływano się na obowiązek patriotyczny, a hasło to miało przed wojną wielką nośność. W ten sposób udawało się podtrzymywać przy życiu gospodarkę, która w kolejnych latach aż do wybuchu wojny stawała się coraz bardziej regulowana, kontrolowana i izolowana od świata.