Postliberalna masakra w Detroit
Miasto ogłosiło bankructwo. W ruinę obracają się domy i ulice. Rozkwitają gangi, narkotyki, przemoc. Tak wygląda realna przyszłość świata postkonsumpcyjnego
Kto ogląda apokaliptyczne zdjęcia z Detroit, ten już wie, jak się kończy wiara w postliberalne idee. Z miasta uciekła cała klasa średnia wraz ze swoimi podatkami. Z 2 mln mieszkańców pozostało 700 tys. Morderstw jest ponad 2 tys. rocznie i pozostali też by uciekli, tyle że nie mają gdzie ani za co. Miasto ogłosiło bankructwo i zapowiedziało cięcia w pensjach i emeryturach. W ruinę obracają się domy i ulice, znikają sklepy i instytucje użyteczności publicznej. Rozkwitają gangi, narkotyki, przemoc. Tak wygląda realna przyszłość świata postkonsumpcyjnego.
Groza narasta, gdyż nikt nie ma pomysłu, jak uratować miasto i ludzi. Miasto symboliczne nie tylko dla Ameryki, ale i całej epoki przemysłowej rewolucji, której nie byłoby bez Forda i ciężkiej pracy robotników w jego zakładach. Pracy godziwie nagradzanej nie z powodów altruistycznych, lecz z prostej kalkulacji – jeżeli robotników nie będzie stać na produkowane samochody, to kto je będzie kupował?
Amerykański noblista J. E. Stiglitz powiada tak: przedsiębiorstwa przestały inwestować nie z braku kasy, ale z braku zbytu. „Amerykańskie korporacje siedzą na 3 bilionach dolarów gotówki i nic z nią nie robią. Bo w Ameryce, jak w Niemczech, za niskie są płace i podatki od zysków kapitałowych, więc za mały jest wewnętrzny popyt i nie ma powodu, aby inwestować".
Tak naprawdę ta uwaga oznacza radykalne odwrócenie dotychczasowej logiki naszego myślenia o rynku. Do tej pory główną troską całego światowego establishmentu było domaganie się zwiększenia praw dla kapitału. Mniej podatków, więcej ulg, ułatwień, uproszczeń i marketingowa klaka dla każdego „człowieka sukcesu", który zgromadził więcej miliardów od innych ludzi sukcesu. Postliberalny dogmat głosił bowiem, że im więcej kapitału zgromadzą wybrańcy bogów, tym lepiej będzie szarakom i średniakom. Otóż okazało się, że to prawo nie działało nigdy. Klasa średnia w USA od trzech dekad nieustannie traci do klasy wyższej, a różnice w dochodach są już większe niż w latach poprzedzających Wielki Kryzys. Mówiąc inaczej – cała postliberalna ideologia sukcesu to kit, ściema i ordynarna propaganda. Przez ostatnie dziesięciolecia liberalne media uprawiały kłamstwo na skalę niespotykaną nigdzie wcześniej, może poza Sowietami za czasów towarzysza Stalina. Wtedy kwitł kult wodza rewolucji, a teraz Billa Gatesa. Obaj byli monopolistami i dyktatorami. I wykańczali konkurencję, każdy na swój sposób, ale skutecznie. A wszystko to podobno w imię szczęścia bliźnich. Otóż ideologia sowiecka i postliberalna w tym jednym są identyczne – obiecują cuda-niewidy pod warunkiem, że je zaakceptujemy. Aż nadchodzi dzień kryzysu.
Pierwszym słowem w alfabecie ludzkim nie jest wolność, szczęście czy kapitał, tylko praca
Stiglitz tłumaczy – albo ludzie mają pracę, godziwe zarobki, a państwo przycina podatkami kapitał, dzięki czemu rośnie popyt wewnętrzny i gospodarka się kręci, albo rośnie góra pustego pieniądza, który nie pracuje. On mówi coś jeszcze – obecny „system podatkowy zachęca do spekulowania, nie do inwestowania". Co oznacza, że głównym źródłem kryzysu nie są wypaczenia, ale sam system. To on produkuje potworne nierówności, biedę i ubóstwo, i pokolenia bezrobotnych. A przede wszystkim sam siebie nie jest w stanie zmienić. „Oni" bowiem są systemem zachwyceni, bo dzięki niemu mają wszystko.
„Oni" to wyższa klasa konsumująca dobra luksusowe w tempie większym, niż ich producenci są w stanie zaspokoić drapieżników. Wille za dziesiątki milionów, samochody za setki tysięcy i dziesiątki gadżetów w stylu platynowych telefonów komórkowych wysadzanych diamentami. Ale ta konsumpcja luksusów to za mało, aby wprawić w ruch całą gospodarkę. Mnie wisi i powiewa, co ludzie robią ze swoją kasą, ale dla gospodarki ma fundamentalne znaczenie, kto i na co wydaje swoje ciężko zarobione pieniądze. Dla rynku liczą się bowiem decyzje milionów uczestników gry, a nie najbogatszych jednostek. Nie chodzi więc o wystawne życie wybrańców, ale o zwykłe życie klasy średniej. Jeżeli jej nie stać na samochody, przemysł motoryzacyjny upada, firmy bankrutują, a pracownicy tracą miejsca pracy. I zamiast opodatkowanej konsumpcji mamy dziurę w budżecie i brakuje środków na socjal dla bezrobotnych.