Czekając na Godota
Donald Tusk ponoć całkiem poważnie rozważa zmianę ordynacji wyborczej. Ale nie na jednomandatową, tylko taką, która ma uniemożliwić PiS sięgnięcie po władzę
Ostatnio pojawiły się głosy, że premier całkiem poważnie rozważa zmianę ordynacji wyborczej. Ale nie na jednomandatową, choć sam deklaruje się jako weteran walki o JOW. Podobno ostatnimi czasy bardziej do gustu przypadła mu metoda Sainte-Lague'a. W odróżnieniu od stosowanej teraz metody d'Hondta faworyzuje ona mniejsze ugrupowania kosztem zwycięzcy. Jako że faworytem wydaje się dziś Prawo i Sprawiedliwość, to głównie w tę partię taka zmiana by uderzyła. I o ile przy obecnej ordynacji 40–45 proc. zdobytych głosów może pozwolić na samodzielne rządzenie, o tyle przy nowej metodologii nawet taki wynik może skazać zwycięzców na kolejne lata w ławach opozycji.
Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, ale na pewno taka zmiana byłaby korzystna dla wszystkich partii w Sejmie oprócz PiS. To powinien być dla PiS kolejny argument za jednomandatowymi okręgami wyborczymi. Z jednej strony niwelują one istniejącą przepaść w zasobności partyjnych portfeli, z drugiej – pozwalają sięgnąć po władzę nawet przy wyniku na poziomie 30–35 proc. Czas skończyć z taktyką „nie, bo nie". Porozmawiajmy o uzdrowieniu polskiej demokracji poważnie, merytorycznie. Wkrótce może być za późno. Nie czekajmy na Godota.