Pogoda dla grubych ryb
Ceny nowych mieszkań powróciły w 2013 r. do poziomu sprzed uruchomienia programu „Rodzina na swoim”. Nie na długo – oto nadchodzi „Mieszkanie dla młodych”
Sławomir Nowak, minister transportu, budownictwa i gospodarki morskiej, gdy przedstawiał niedawno szczegóły rządowego planu nowego programu „MdM", przekonywał, że to wielki gest ze strony rządu w stronę rodzin. Szczególnie tych wielodzietnych. Według nowych założeń rodziny będą mogły liczyć na tym większe dofinansowanie swoich kredytów, im więcej członków będą liczyć. Tzw. single i rodziny bezdzietne mogą liczyć na 10 proc. dopłaty, rodziny z potomstwem na 15 proc., a jeśli w ciągu pięciu lat od zakupu urodzi się trzecie lub kolejne dziecko, dopłata wzrośnie nawet do 20 proc.
Armia rozgoryczonych
W rzeczywistości trudno jednak zrozumieć, na czym ów rządowy gest miałby polegać. Nowy program w zasadzie naśladuje bowiem wcześniejszy – „Rodzina na swoim". Ten zaś doprowadził do wielu nieprawidłowości. W ramach funkcjonującego w latach 2007–2012 programu udzielono 190 761 kredytów z dopłatami państwa na łączną sumę 34,66 miliardów złotych. Brzmi pięknie, ale ogłoszenie programu doprowadziło do sporego skoku cen mieszkań oraz kredytów mieszkaniowych. Tysiące młodych ludzi, którzy nie śledzili na bieżąco cen mieszkań i oprocentowania kredytów, dało się zwieść obietnicom i masowo ruszyło po kredyty. Ponieważ dopłaty od państwa traktowano jako wkład własny kredytobiorców – nagle, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wiele osób uzyskiwało zdolność kredytową. Młodzi ludzie, szczęśliwi, że stać ich na własne mieszkanie, nawet nie zauważyli, że płacą większe marże niż w przypadku zwykłych kredytów hipotecznych. W 2015 r. pierwsi beneficjenci „Rodziny na swoim" będą musieli jednak zmierzyć się z samodzielną spłatą rat, co dla wielu z nich może się okazać gorzkim rozczarowaniem.
Na programie „Mieszkanie dla młodych" zarobią banki i deweloperzy
W latach 2007–2008 ceny mieszkań poszybowały w górę, gdyż właśnie na ten okres przypadał szczyt gorączki związanej z programem „RnS". Deweloperzy budowali nowe mieszkania i domy, specjalne dopasowane do ustalonych przez państwo limitów, a jednocześnie, pomimo zwiększonej podaży, mogli za nie żądać wyższych cen. Państwowe dopłaty ściągnęły bowiem na rynek kredytowy całą armię osób, których w normalnych warunkach nie byłoby w ogóle stać na zaciągnięcie kredytu, a które jednocześnie bardzo optymistycznie podeszły do zdolności spłaty zobowiązania. W ten sposób banki powiększały swoje aktywa, deweloperzy zgarniali większe zyski, a młodzi ludzie sprowadzali się do nowych mieszkań, ciesząc się z iluzorycznej pomocy ze strony państwa.
Kasa we właściwym kierunku
Korzyści dla zwykłych ludzi z programu „Rodzina na swoim" były jednak znikome. Biorąc bowiem pod uwagę zawyżone w wyniku programu ceny nieruchomości i kredytów, państwowe dopłaty tak naprawdę trafiały do kieszeni deweloperów i banków. Rola państwa polegała wyłącznie na tym, iż dzięki odpowiednim zapisom prawnym umożliwiono zaciągnięcie większej liczby kredytów. Państwo spełniło wyłącznie rolę podmiotu sztucznie nakręcającego koniunkturę. Wedle niektórych szacunków aż 40 proc. wszystkich mieszkań z „RnS" wybudowało pięciu największych deweloperów notowanych na warszawskiej giełdzie. Oznacza to, że na programie dopłat zyskały przede wszystkim grube ryby, które w ciągu ostatnich lat zdecydowanie poprawiły swoją kondycję finansową.
Po wygaśnięciu „Rodziny na swoim" w grudniu 2012 r. bankowe i deweloperskie lobby przystąpiło do zdecydowanej ofensywy na rzecz uruchomienia nowego programu. Eksperci największych polskich agencji nieruchomości (których akcjonariuszami lub współwłaścicielami są bardzo często banki) zaczęli przekonywać, że zastój na rynku kredytowym i mieszkaniowym wynika właśnie z braku rządowego programu. Nie wspominali oczywiście o tym, że w ciągu ostatnich miesięcy doszło wreszcie do korekty wszystkich nieprawidłowości wywołanych przez dopłaty, a ceny nieruchomości spadały, co przecież jest korzystne dla Polaków. Bijącymi na alarm, że na krajowym rynku brakuje wciąż dwóch milionów mieszkań, nie kierowało wcale współczucie. Chcieli po prostu dać wyraźny sygnał, że rząd powinien znów odkręcić kurek z pieniędzmi. Te zaś popłynąć mają w odpowiednim kierunku.