Kto nas uratuje przed Tuskowym spadkiem?
Aby klasa średnia mogła spłacić długi Tuska, trzeba jej umożliwić zebranie środków na tę operację. Chcecie czerpać zyski z modernizacji? To weźcie za nią współodpowiedzialność. Także polityczną
Nikt nie wymierzył potężniejszego ciosu w rządowe monidło niż człowiek, wydawałoby się, wręcz stworzony, aby popierać ekipę Tuska-Rostowskiego. Mówię oczywiście o Leszku Balcerowiczu i jego gwałtownej ofensywie w sprawie długu publicznego. A raczej dwóch jego postaci: tej jawnej, zbliżającej się do biliona, gdzie – licząc na każdego z nas – mamy do spłacenia ponad 25 tys. zł; i tej tajnej, czy raczej ukrytej, sięgającej trzech bilionów, czyli ponad 82 tys. na statystyczną polską głowę, w tym emerytów, rencistów i niemowlęta. Choć jak wiadomo ci, którzy niewiele mają, niewiele będą mogli się przyłożyć do spłaty Tuskowych długów. Powiem szczerze, że kiedy przeczytałem pierwszy raz informację o tym na jednym z portali, szczęka mi opadła. Mimo że przecież z konieczności dzień w dzień śledzę wszystkie dokonania władzy i – wydawałoby się – nie powinienem być aż tak zaskoczony. A jednak sam okazałem się w jakiejś mierze ofiarą rządowej propagandy szczęścia i ciepłej wody. Dzięki Balcerowiczowi już wiem, że chyba nigdy w dziejach ciepła woda w kranie nie wymagała tak astronomicznych kwot.
Jesteśmy już po drugiej stronie tęczy i spadamy w przepaść. Jedyna nadzieja w pospolitym ruszeniu polskich przedsiębiorców
Nikt nie zarzucił Balcerowiczowi, że kłamie, myli się lub oszukuje. Nikt nie odważył się powiedzieć, że to propaganda albo zły piar. A w każdym razie nikt poważny. Prawdę mówiąc, nikt z rządowej ekipy nie odważył się nawet otworzyć dzioba w tej kardynalnej dla Polski sprawie, więc tym bardziej nie zrobili tego medialni propagandziści na służbie Tuska i okolic. W związku z czym zastosowano manewr coraz częściej realizowany – zamilczeć przeciwnika na śmierć. Rzecz w tym, że profesor zapowiedział kolejną odsłonę tajemnic zadłużania Polski, czyli że to nie koniec bardzo złych wiadomości. I mniej więcej już wiadomo, o czym będzie następny raport.
Rząd przez pierwszą kadencję żelazną ręką kontrolował zadłużenie samorządów, podczas gdy teraz ogłosił, że ma je zamiar całkowicie poluzować. I nie jest to żadna dobra wola, ale de facto ogłoszenie, że państwa już nie stać na wykorzystanie środków z Unii Europejskiej. To w pewnym sensie publiczne przyznanie, że państwo już zbankrutowało, już nie ma z czego dokładać do planowanych inwestycji i domaga się, aby w tym dziele zastąpiły je samorządy. Oznacza to jednak, że właśnie jesteśmy już po drugiej stronie tęczy i właśnie z niej spadamy w przepaść. Tę samą, w którą wpadły Grecja, Włochy, Portugalia i Hiszpania. Gdzie więc szukać ratunku?
Być może jedyna nadzieja w pospolitym ruszeniu polskich przedsiębiorców. To oni powinni weryfikować plany inwestycyjne, dzieląc je na opłacalne, czyli dające szansę na spłatę zaciągniętych na ich realizację kredytów, i te, których nikt nigdy już nie da rady spłacić. Jeżeli te decyzje powierzymy politykom samorządowym, jak w banku mamy gotową katastrofę. Nikt ich bowiem nie powstrzyma przed radosną i politycznie opłacalną działalnością. W Hiszpanii budowali lotniska, na których nigdy nie wylądował żaden samolot. W Grecji estakady prowadzące donikąd. W Portugalii stadiony, na których po Euro nikt nigdy już nie rozegrał żadnego meczu. A we Włoszech lista inwestycji, które nigdy nie zostały zakończone i są nadal finansowane od kilkunastu lat, jest dłuższa niż liczba prowincji. Politycy w roli inwestorów nie sprawdzili się nigdy ani nigdzie. Mało kto w Polsce wie, ile miliardów dolarów zmarnowano w ramach New Dealu Roosevelta w USA i że przed gospodarczą katastrofą Amerykanów uratowała dopiero II wojna światowa.
Nie chodzi więc o takich przedsiębiorców, którzy przejedzą każdą kwotę ofiarowaną im przez państwo, ale o partnerstwo publiczno-prywatne, czyli taką formę wspólnych inwestycji, w które przedsiębiorcy będą musieli angażować własne środki. W zamian za co będą czerpali zyski z operowania na zbudowanych obiektach. Co zmusi obie strony – państwową i prywatną – do ekonomicznego racjonalizmu, myślenia kategoriami opłacalności, wreszcie modernizacji pojmowanej jako interes społeczny, a nie tylko jako polityczna kiełbasa wyborcza. Aby tak się stało, trzeba ogłosić wielki alert, zaprosić do pełnoprawnej, podmiotowej współpracy tych, którzy tworzą nie tylko kapitał, ale i nowe miejsca pracy. Zaoferować im takie warunki współpracy, które przekonają ich, że tym razem państwo postanowiło potraktować ich jako równoprawną siłę społeczną, obywatelską, wyjątkową. Trzeba, mówiąc inaczej, uczynić z polskiej klasy średniej centrum modernizacyjnego projektu.