Najnowsza interwencja Uważam Rze

Cywilizacja

Film dookoła głowy

Wiesław Kot

Gruchnęła wieść, że w Polsce będą wyświetlane filmy sferyczne, pokazywane na ekranie okrągłym, obejmującym 360 stopni. Czy to rzeczywiście nowość? Ależ skąd!

Takich projekcji próbowano już sto lat temu. Ale z nich zrezygnowano... Czemu? Bo widzowie nie mogli się zdecydować, na co patrzeć. A na wszystko nie mogli. Zresztą w historii kina tyle samo rzeczy się przyjęło, co było klapą. Przypomnijmy te ważniejsze. Dla naszego pokolenia hitem jest kino trójwymiarowe. A przecież ono było technologicznie opracowane już 120 lat temu. Louis Lumiére osiągnął ten efekt, wyświetlając słynny „Wjazd pociągu na stację w Ciotat" (1903) z dwóch projektorów naraz. Aparat zwany Scenoscopic rejestrował obraz trójwymiarowo już w latach 20. XX w. Hollywood go jednak zlekceważyło, bo uznało, że bardziej opłaca się inwestować w dźwięk i kolor. A i sami twórcy nie bardzo panowali nad wynalazkiem. Z ekranu wyskakiwały w stronę widza osoby i przedmioty przypadkowe, które tylko odwracały uwagę od akcji. Jak już reżyser nakręcił w trójwymiarze coś ciekawego, to nie był w stanie tego docenić. André de Toth nakręcił udany trójwymiarowy horror „Gabinet figur woskowych", ale co z tego, skoro nie mógł podziwiać efektów. Był ślepy na jedno oko. Z tym że od trójwymiaru nie ma ucieczki. Dziś kręcą w nim nie tylko dostawcy kiczu jak James Cameron, ale tak poważni artyści jak Martin Scorsese, Werner Herzog czy Ridley Scott.

Krew tryska nieskończenie powoli

Reżyserzy skazani byli na eksperymenty techniczne, bo doskonale wiedzieli: widz nie przychodzi do kina, by zobaczyć świat, jaki widzi na ulicy. Przychodzi ujrzeć coś, co przerasta jego wyobraźnię. Tylko jak mu to pokazać, żeby wyszło najtaniej? Ano, choćby stosując proces Schüfftana. Od lat 40.! Polegał on na tym, że pozornie ogromne i zdobne pałace wykonywano w miniaturze, a kamera filmowała je z półprzezroczystego lustra ustawionego pod kątem 45 stopni do obiektywu. Dzięki temu owe lilipucie budowle wydawały się gigantyczne. Tak nakręcono nie tylko olśniewającą rezydencję Xanadu w „Obywatelu Kane", nie tylko pozostałości po wysadzonej w powietrze Statui Wolności w „Planecie małp", ale także bramy Mordoru w całkiem niedawnym „Władcy pierścieni".

W ślad za tym karierę zrobiła projekcja tylna. Załóżmy: bohater leży sobie w studiu na płask i rękami chwyta za krawędź deski, która jest przemalowana na gzyms. A z tyłu na ekranie leci obraz ulicy filmowanej od góry. Aktor się wydziera, udaje, że mu ręce mdleją i zaraz spadnie w przepaść, bo jak doskonale widać z kinowego fotela pod sobą ma ruchliwą ulicę. Proste, ale przekonujące. Dalej: podkręcanie i zwalnianie tempa. Przyspieszanie kadrów w scenach ucieczek szybko się opatrzyło. Przyszła moda na zwalnianie projekcji w momentach szczególnie drastycznych, aby widz mógł nacieszyć oko. I jak Robert De Niro bierze ostro w dziób na ringu we „Wściekłym byku", to kamera zwalnia, żeby było dokładnie widać roztrzaskany łuk brwiowy, z którego tryska fontanna krwi. Osobną nazwę zyskało zwolnienie w momencie, kiedy kula rewolwerowa opuszcza lufę. Widać więc jej korpus i chmurkę prochu, co się nazywa bulle-time. Było w „Matriksie". Dla smakoszy.

Tak pracująca kamera okazała się z czasem nieznośnie dokładna i perfekcyjna. Nieuchronnie nastąpiła więc moda na filmowanie z ręki albo udawane filmowanie z ręki. Jak oglądamy przygody Jasona Bourne'a, widzimy, że niemal każde ujecie jest tam poruszone (fachowo: shakicam). To z jednej strony buduje wrażenie obcowania z autentykiem, ale z drugiej kryje wszelkie błędy: aktorskie, scenograficzne, reżyserskie.

MM jak żywa

Dzisiaj w przeciętnym filmie trzecia część tego, co oglądamy na ekranie, pochodzi z komputera. Bywa, że nawet 90 proc. Niebawem dzięki animacji będziemy oglądać premierowe filmy z Marilyn Monroe, Jamesem Deanem i Humphreyem Bogartem. A przecież nie zawsze rządziły komputery. Światowe kino odnotowało „rewolucje stolarzy". Hollywood miało pieniądze, więc dla wygody budowało, co się tylko da, w studiach i tuż obok nich. Taki wjazd Kleopatry do Rzymu ze słynną Elizabeth Taylor w roli tytułowej wymagał wzniesienia Forum Romanum z dokładnością do jednego kamienia. A i Spielberg, kiedy wiele lat później kręcił „Bliskie spotkania trzeciego stopnia", zażyczył sobie lądowiska UFO o wymiarach naturalnych, ale w hangarze, a nie na powietrzu. Rozmiarami lądowisko dorównywało zamkowi Robin Hooda wzniesionemu na potrzeby filmu z Douglasem Fairbanksem jeszcze w roku 1922. Jak na planie filmu „Helena Trojańska" (1954) pojawił się znany z mitologii koń, widzom zaparło dech. Nic dziwnego, na budowlę zużyto 30 drzew i 450 kg gwoździ. Z kolei za replikę hiszpańskiego galeona, wykorzystaną (z miernym skutkiem) w „Piratach" Polańskiego, trzeba było zapłacić rekordowe 7 mln funtów. Przy tym statek kosmiczny Star Destroyer Lorda Vadera używany w kolejnych częściach „Gwiezdnych wojen" za marne 100 tys. dolarów to jak za darmo. Inna sprawa, że widzowie nad wyraz cenili sobie takie pamiątki z planu filmowego. Taki aston martin Bonda z filmu „Goldfinger" poszedł na nowojorskiej aukcji w 1989 r. za 275 tys. dolarów.

Poprzednia
1 2 3

Wstępniak

Materiał Partnera

Jak wdrożyć SAP S/4HANA?

Nowoczesne systemy informatyczne to podstawa dobrze działającego i innowacyjnego przedsiębiorstwa. Dla wielu firm wyzwaniem nie jest wybór systemu ERP, ale jego wdrożenie. Dlaczego? Musi być...

ZAMÓW UWAŻAM RZE

Aktualne wydania Uważam Rze dostępne na www.ekiosk.pl

Komentarz rysunkowy

Felietony

Adam Maciejewski

Polski kapitał na Kaukazie

Od 2014 r. w Armenii działa fabryka polskiej spółki Lubawa. Nawiązanie współpracy z rządem Armenii było możliwe dzięki promocji naszego przemysłu za granicą, wspieranej przez dotacje z UE