Film dookoła głowy
Gruchnęła wieść, że w Polsce będą wyświetlane filmy sferyczne, pokazywane na ekranie okrągłym, obejmującym 360 stopni. Czy to rzeczywiście nowość? Ależ skąd!
Kiedy czytamy, że w filmie sceny walk wygenerowano komputerowo, ulegamy złudzeniu, że zawód kaskadera przeszedł już do historii. Kolejny błąd! Kaskaderzy byli i są niezastąpieni także w epoce animacji komputerowej. „Ból przemija, film jest wieczny" mawiano niegdyś na planie. Dlatego wynajmowano akrobatów cyrkowych, żonglerów, jeźdźców z rodeo. O ile taki Chaplin czy Fairbanks planowali każdy numer z dokładnością do centymetra, bo ich zdrowie warte było górę pieniędzy, o tyle bezpieczeństwem kaskaderów nikt sobie głowy nie zaprzątał. Przykładowo: tylko w pięciolatce 1925–30 w Hollywood odnotowano 10 794 poważniejszych wypadków kaskaderów. 50 z nich zakończyło się śmiercią. O liczbę padłych koni nikt nie pytał. Podobnie, jak później nie liczono, ile zużytych kompletnie samochodów kosztowała choćby kultowa scena pościgu w „Bullicie" czy „Znikającym punkcie". Wprawdzie dzisiaj komputer może zrobić z ludzką sylwetką, co mu się żywnie podoba, ale podstawowe gesty musi wykonać człowiek. Dopiero w ślad za tym montuje się pojedynek typu wire fu, czyli taki, w którym przeciwnicy naparzają się metr nad podłogą. Do zobaczenia w licznych filmach walk Wschodu.
Czerwona kurtka Jamesa Deana
Dobrze byłoby to wszystko pokazać w kolorze. I znowu: próby takie trwały od końca XIX w. Dopiero jednak, kiedy specom z firmy Technicolor udało się wprowadzić na ekran trzy podstawowe barwy oraz ich kombinacje, kino kolorowe ruszyło z miejsca. Tą techniką sfilmowano „Przeminęło z wiatrem" i „Czarnoksiężnika z Oz". A już niebawem Eastmancolor dostarczył jeszcze więcej odcieni i w roku 1979 aż 96 proc. światowego kina używało techniki barwnej. Od tego momentu kolory miewają już znaczenie symboliczne, że przypomnimy czerwoną kurtkę Jamesa Deana czy dziewczynkę w czerwonym płaszczyku z „Listy Schindlera". Dzisiaj na planie trwają nieustanne narady scenografów i rekwizytorów z oświetleniowcami pod hasłem: jakiej lampy użyć, aby najwierniej oddać głęboki brokat sukni markizy. Bo kamera wykazuje wprost nieprawdopodobną czułość na barwy. Ale to już i tak historia. Dzisiaj coraz więcej filmów rejestruje się nie na taśmie celuloidowej, lecz na twardym dysku kamery. To jest o niebo tańsze. I film można przesłać jako pakiet internetowy w pięć minut w dowolne miejsce na globie. Przy tym już 90 proc. amerykańskich kin dysponuje aparaturą do wyświetlania filmów cyfrowych. I jak tu się dziwić, że ujawnił się przymus wtórnego kolorowania tego, co nakręcono w czerni i bieli, żeby w dzieło tchnąć nowego ducha. U nas pokolorowano „Samych swoich" i „Jak rozpętałem II wojnę światową". Były przymiarki do ubarwienia Klossa i „Pancernych".
A i tak najważniejsza, jak dotąd, rewolucja w kinie rozpoczęła się 90 lat temu. Dźwięk! Wreszcie rejestrowano go na tej samej taśmie co obraz. Wcześniej dialogi puszczano z płyty, ale igła przeskakiwała i w scenie miłosnej słychać było komendy wojskowe. Ale i później z nagrywaniem dźwięku na planie były niezłe kombinacje. Po prostu mikrofony były poutykane za dekoracjami i aktor musiał zapamiętać, gdzie są, by każdą kwestię mówić do jakiegoś mikrofonu. Ale też nie każdy aktor miał głos i dykcję. W kinie dźwiękowym poległa nasza Pola Negri, poległ Buster Keaton. A jaką farsą kończyło się podmienianie głosów, można zobaczyć w „Deszczowej piosence". Widzowie szybko przyzwyczaili się, że głos aktora ma jednakowe natężenie: niezależnie, czy szepce ukochanej do ucha, czy wydaje okrzyk wojenny. I że przeładowywany pistolet wydaje szczęk niewiele cichszy niż wystrzał. Cóż, konwencja. No i wszystko, co w filmie nie jest słowem albo muzyką... Panowie zwani foley artists nadal imitują kroki po mroźnym śniegu, dociskając do biurka szczotkę ryżową. Komputer nie zabrzmi lepiej.
Poza tym samo rozchodzenie się dźwięku. Kiedy u nas w połowie lat 70. pokazywano „Potop" z dźwiękiem quasi-quadro, widzowie kulili się w fotelach, bo wydawało im się, że po sali hula ten sam wiatr, co pod Wodoktami. A dziś na double surround wzruszamy ramionami.