Polski Jolly Roger
Pod piracką banderą pływały także statki dowodzone przez Polaków
Na przestrzeni dziejów Polacy raczej niechętnie schodzili ze stałego lądu na pokłady statków, szczególnie jeśli miały one popłynąć w daleki rejs. Morze było dla naszych przodków obcym i niebezpiecznym żywiołem, którego poskramianie woleli powierzyć bardziej wprawionym w tym obcokrajowcom. Morskim podbojom i przygodom nie sprzyjały także położenie geograficzne – do Bałtyku mieliśmy zawsze dostęp ograniczony – oraz dominująca pozycja szlachty, która miała do morza stosunek raczej niechętny. Mimo tych przeciwności i ograniczeń również wśród naszych rodaków trafiali się co pewien czas tacy, których ciągnęło na bezkresy oceanów. A że piractwo stanowi znaczną część historii morskiej żeglugi, wśród nazwisk znanych korsarzy, także tych z rejonu Karaibów, znajdziemy brzmiące dla naszego ucha całkiem swojsko. Pierwsi polscy piraci pojawili się jednak sporo wcześniej, bo jeszcze w późnym średniowieczu i w epoce renesansu.
W imieniu króla
Zajęciem tym parali się przede wszystkim Kaszubi oraz mieszkańcy położonych na Wybrzeżu wsi i miasteczek. W XV-wiecznych źródłach i ludowych legendach możemy znaleźć wzmianki o grasujących w Zatoce Gdańskiej lokalnych piratach: Szymonie Maternie i rozbójniku Grzegorzu, którzy okradali statki cumujące w mniejszych portach, a czasami napadali na nie także na pełnym morzu. Piractwo uprawiane przez Kaszubów miało także specyficzną formę lądową. Mieszkańcom nadmorskich wsi przyznawano prawo betowizny, które zezwalało im zatrzymać wszystko, co morze wyrzuci na brzeg. Niektórzy wykorzystywali ten przywilej w bardzo swoisty sposób – mianowicie stawiali fałszywe znaki nawigacyjne, które kierowały statki na mielizny. Najczęściej dochodziło do takich wypadków w okolicach Helu i Babiego Dołu. Kapitanowie takich feralnych statków mieli dwa wyjścia – albo płacili miejscowym spore pieniądze za „pomoc w tarapatach", albo musieli się pogodzić z obrabowaniem unieruchomionej jednostki.