Tie-break
Na wybory nikt nie przyszedł. Ani po mszy, ani po obiedzie, ani po spacerze, ani po kinie, ani po kolacji
Na początku nic nie zapowiadało żadnych nadzwyczajnych wypadków. Wszystko zaczęło się normalnie, czyli jak zawsze. Pełny profesjonalizm. Agencje reklamowe dopasowały kolory koszul i krawatów do koloru oczu kandydatów. Copywriterzy wymyślili hasła wyborcze, a najlepsi w kraju graficy wybrali do nich krój i kolor czcionki, które preferowała starannie dobrana i dogłębnie zbadana grupa docelowa potencjalnych wyborców.
Macoperatorzy wybielili kandydatom zęby i usunęli włosy wystające z nosa. Pretendentów po sfotografowaniu w greenboxach umieszczono w odpowiednim entourage'u, już to pól malowanych zbożem rozmaitem, już to pośród ukwieconych łąk zielonych, mostów i węzłów autostradowych. Ponieważ wobec natłoku chętnych kandydatów nie dla wszystkich starczyło w Polsce nowoczesnych mostów i autostrad za tło, większość futurystycznej nowoczesności po prawdzie wygenerowano w komputerach. Ale wszystko było jak żywe, prawie tak naturalne, jak szczęśliwe, wielopokoleniowe rodziny, śmiało i z blaskiem szczęścia w oczach spoglądające w jasną niczym wybuch bomby atomowej przyszłość. Dla zagwarantowania wystarczającej ilości szczęścia w oczach większość szczęśliwych wielopokoleniowych rodzin do umieszczenia na plakatach zaimportowano z zagranicy.