Ziemia obiecana: ostatni scenariusz
Reymont okazał się genialnym portrecistą ludzi, którzy zamiast cierpieć za narody lub fantasmagorie, bezwzględnie walczyli o swoje. Byli chciwi, cyniczni, łamali własne sumienia i wykorzystywali bliźnich
W tedy, w 1975 r., wierzyliśmy, że ostania scena filmu to okup, jaki Wajda musiał złożyć Czerwonym, żeby w ogóle dopuścili do premiery. Sala balowa pałacu Poznańskich. Panowie we frakach, panie w wytwornych toaletach. Nagle rzucony z ulicy kamień zbija szybę i uroczysty nastrój pęka. Na dole maszerują strajkujący robotnicy. Borowiecki wydaje polecenie, aby carska policja otworzyła ogień. Jest rok 1905. Zaczęła się rewolucja, a świat bogactwa i biedy, pieniądza i pracy, blichtru i gniewu, wybuchnie w powszechnym buncie. A potem spłonie w ogniu bolszewickiej rewolucji. Razem z ideą solidarności, narodowej jedności czy braterstwa.
Dzisiaj tę scenę chyba lepiej rozumiem, Po jednej stronie są ci, którym się udało, a po drugiej ci inni. Jedni osiągnęli życiowy sukces, może nie tylko dzięki swojej pracy, ale choćby szczęśliwemu ożenkowi. A ci drudzy są rozgoryczeni. Ich bunt ma wiele przyczyn. Podziały po 100 latach nie są już tak proste i jednoznaczne jak niegdyś. Ale różnice są tak potężne, jak nigdy dotąd. Trzeba więc przyjąć do wiadomości, że taki podział istnieje. Wszędzie. Wystarczy zerknąć, jak górnicy, ich rodziny, pracownicy dołowi i naziemni, maszerowali przeciwko jednej pani premier, którą oskarżali o wszystkie grzechy tego świata.