Bomba była lepsza
Sumą wszystkich strachów Europy nie jest wojna, lecz wizja powrotu pod amerykańską pierzynę atomową. Prawdę mówiąc, w aktualnej atmosferze politycznej całkiem nierealna
W obliczu termedii z Rosją mamy choć tę komfortową sytuację, że nikt nam nie zadaje leninowskiego pytania: „Szto diełat?” Wprawdzie wyrywamy się do odpowiedzi niepytani, ale z naszym potencjałem gospodarczym i militarnym opinia polskiego MSZ znaczy dla świata tyle co zdanie parkingowego stróża. Musimy więc przyjąć frustrującą, lecz wolną od odpowiedzialności rolę uczestniczącego widza. I choć zamieniłbym bez żalu miejsce w pierwszym rzędzie na bardziej odległą lożę w Nowej Zelandii, na razie muszę tu siedzieć i podziwiać widoki. A ponieważ w kwestii wojny i tak nie mam nic do roboty, to sobie pomyślę nad źródłami pokoju.
Wbrew pozorom sposobów na utrzymanie trwałego bezpieczeństwa nie trzeba wcale wynajdywać od nowa. Te metody, a zwłaszcza całkiem materialne narzędzia do budowy stabilizacji, są znane, sprawdzone w praktyce i z powodzeniem poddane testom skuteczności. Z jakichś powodów, a głównie przez wszechobecną hipokryzję, jedynego czynnika realnie gwarantującego pokój nie ma jednak na żadnej liście kandydatów do Nagrody Nobla, choć jej laureatami zostały tak żenujące przypadki, jak założyciele Ligi Narodów, sygnatariusze traktatu z Locarno czy ONZ, a także masa pojedynczych bęcwałów i zwykłych łotrów. Ale skoro znalazło się tam miejsce nie tylko dla Cartera i Obamy, lecz nawet dla Arafata z Beginem, tym bardziej nie rozumiem, czemu choć skromnym dyplomem nie uhonorowano najbardziej zasłużonej obrończyni światowego pokoju, czyli bomby wodorowej? Zaprawdę, pomniki wdzięczności poświęcone nuklearnej głowicy powinny stać na każdym większym miejskim placu i mówię to bez cienia ironii, pewien, że broń atomowa uratowała więcej istnień niż wszystkie szczepionki i cuda nowoczesnej medycyny razem wzięte.