Folwark sądowy
Polskie sądy są maszyną do niszczenia ludziom życia
Bezkarność, bezmyślność, niekompetencja, cwaniactwo, korporacjonizm rozumiany jako ochrona członków własnej kasty zawodowej bez względu na koszty – to cechy polskiego sądownictwa. Większość Polaków to widzi, ale woli milczeć, bojąc się zemsty sędziów, którzy nie mają żadnych oporów, aby karać niepokornych i zmuszać ich do milczenia. W styczniu w tekście okładkowym „Nietykalni” opisaliśmy, jak sędziowie uczynili z Polski państwo bezprawia. To była mocna teza. Niektórzy uważali, że zbyt mocna i przerysowana.
Na reakcję nie trzeba było długo czekać. 13 lutego sędzia sądu rejonowego Joanna Bukowska wydała za mną list gończy w sprawie cywilnej (!), mimo że mój prawnik dostarczył zwolnienie od lekarza sądowego. Wśród oburzenia dużej liczby dziennikarzy i polityków umknął niemal niezauważony jeden ważny aspekt: sąd cywilny nie ma prawa wydawać listów gończych, to procedura z prawa karnego stosowana wobec ukrywających się przestępców. Takich przypadków wystawienia przez warszawski sąd cywilny listów gończych było w ostatnich latach minimum kilkadziesiąt. Każdy z poszukiwanych w ten sposób może pozwać skarb państwa o odszkodowanie za bezprawne działania. Sędziowie złapani na gorącym uczynku nie potrafią się zdobyć na żadną refleksji. Powtarzają niczym kibice po kolejnej porażce: „Polacy, nic się nie stało”.
– Nie ma takiego prawa – stwierdził prof. dr hab. Maciej Kaliński, członek Rady Legislacyjnej przy Prezesie Rady Ministrów, pytany o to, czy sąd cywilny ma prawo wystawiać listy gończe na podstawie art. 279 kodeksu postępowania karnego. Podobnie wypowiedział się dla „Gazety Finansowej” Waldemar Żurek, rzecznik Krajowej Rady Sądownictwa, podkreślając, że sędziowie bezprawnie wydający listy gończe powinni ponieść konsekwencje dyscyplinarne. Problem w tym, że ta sprawa się rozmyje, tak jak wiele podobnych. Praktyka ostatnich 25 lat pokazuje, że nawet jeśli sędzia w sposób oczywisty łamie prawo, to zwykle jest bezkarny. Mechanizm samooczyszczania się korporacji sędziowskiej nie działa. Jedynym realnym kontrolerem sędziów są media.
Przypadki sądu Warszawa-Mokotów
Przyglądając się warszawskiemu sądowi, można zobaczyć wszystkie patologie polskiego sądownictwa. Sędziowie nie mają ewidencjonowanych godzin pracy, w związku z tym przychodzą i wychodzą kiedy chcą. – Trudno powiedzieć, ile to jest, ale średnia przebywania sędziów w sądzie jest bliższa 4 godzinom, a nie 8 godzinom – mówi jeden z pracowników. Mamy około 10 tys. sędziów, co w przeliczeniu na mieszkańca daje najwyższy współczynnik w Europie (np. dwa razy większa Francja ma ich 5 tys.). Generalnie sędziowie się nie przemęczają. W pracy wspierani są przez asystentów i koordynatorów prawnych, na których spada cała papierkowa robota. Co ciekawe, warszawski sąd rozróżnia funkcję asystenta i koordynatora prawnego. Tych pierwszych zatrudnia na umowę o pracę bezpośrednio, tych drugich za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej. Formalnie z powodu różnic w kwalifikacjach. Koordynatorzy, z którymi rozmawialiśmy, nie mają wątpliwości, że wykonują taką samą pracę jak asystenci, a różnica w formie zatrudnienia wynika z tego, że asystentami sądowymi zostają zaufane osoby, mające „plecy”. Z wykazu czynności, do którego dotarliśmy, faktycznie wynika, że obowiązki jednych i drugich się nie różnią. To nie jest błaha sprawa, gdy w takim miejscu jak sąd ludziom wykonującym tę samą pracę płaci się różnie.
Zapytaliśmy również sąd o historie, które usłyszeliśmy i chcieliśmy zweryfikować. Pewna sędzia przygotowała projekt wyroku przed zakończeniem sprawy i zostawiła go w aktach. Dzięki temu jedna ze stron, przeglądając akta sprawy, miała dowód, że przed końcem rozprawy sędzia podjęła już decyzję o jej wyniku. Na tej podstawie został złożony wniosek o wyłączenie sędzi, ale żadne inne konsekwencje nie zostały wyciągnięte. Pytanie pozostało bez odpowiedzi, podobnie jak to o sędziego, który rzekomo uchylał się od płacenia alimentów i z tego powodu miał mieć sprawę dyscyplinarną.