Szlachta z doków
Kiedyś ich zawód należał do najmniej poważanych, dziś pisze się o nich „robotnicza arystokracja”. Jak to się stało, że pracownicy doków tak bardzo zyskali na znaczeniu?
Jest jedna grupa robotników z krajów rozwiniętych, której siła przetargowa wzrosła w wyniku globalizacji i nie zagraża jej przeniesienie miejsc pracy do Chin. To tzw. pracownicy doków, dzięki którym kontenery z towarami, głównie z Chin, trafiają do krajów rozwiniętych. Zakończony kilka tygodni temu strajk w USA na zachodnim wybrzeżu jeszcze poprawił ich i tak bardzo dobrą sytuację finansową. Przeciętny pracownik z doków w USA potrafi rocznie zarobić równowartość prawie pół miliona złotych.
Dlaczego siła przetargowa pracowników doków (w Polsce nazywanych także sztauerami od niemieckiego stauen czyli układać) jest taka duża? Nie tylko dlatego, że rozwój globalnego handlu przyzwyczaił nas do towarów z drugiego końca świata (w 2002 r. USA importowały cztery razy tyle różnych rodzajów towarów, niż w 1972 r.). Kiedy w połowie zeszłego roku rozpoczął się strajk pracowników na zachodnim wybrzeżu USA okazało się na przykład, że Honda musiała zmniejszyć produkcję aut w swoich fabrykach w stanach Ohio, Indiana i w Kanadzie, ponieważ nie docierały do niej istotne części z Japonii. Współczesny transport towarów stał się tak szybki i tani, że wiele firm opiera na nim swoje funkcjonowanie, stosując dostawy części tylko wówczas, kiedy są im one potrzebne (tzw. metoda just-in-time spopularyzowana przez Toyotę). Często są one produkowane w Azji, najczęściej w Chinach. Dlatego siedem z dziesięciu portów na świecie, w których przeładowuje się najwięcej towarów, znajduje się w Chinach, a dziewięć w Azji (te dodatkowe dwa są w Korei Południowej i Singapurze).