• GRY •
POLECA RAFAŁ OTOKA-FRĄCKIEWICZ
Overwatch
Blizzard, mistrz w kategorii strategii czasu rzeczywistego („Warcraft”, „Starcraft”), RPG Action („Diablo”) i twórca absolutnego hitu wszech czasów, czyli sieciowego RPG „World of Warcraft”, postanowił sprawdzić swoje siły w gatunku strzelanin online. „Overwatch” to właśnie ta próba. Czy udana?
Z pozoru wszystko wygląda, jak należy. Całkiem spore mapy stworzone w bojowej konwencji wyglądają bardzo dobrze, a ich układ przepleciony licznymi korytarzami, dostarcza zarówno świetnych miejsc do „campowania”, jak i aren do otwartej walki. Do dyspozycji mamy kilkanaście postaci o bardzo zróżnicowanych możliwościach. Od lekarzy, poprzez mocarzy niszczących wszystko pięściami, po snajperów, kowbojów, na miotaczach czarów skończywszy. Ich estetyka przywołuje na myśl „Borderlands”, a „umangowienie” kształtów ciał i broni tworzy całkiem nową jakość, której jednak daleko do oryginalności. Muzyka i dźwięki także nie są jakieś szczególnie porywające, jednak bronią się doskonale, tworząc sympatyczne tło dla trwającej na ekranie rozpierduchy. Tu dochodzimy do samej rozgrywki i znów można stwierdzić, że wszystko jest niby na miejscu, ale czegoś tu jednak brakuje. Mnogość broni, w połączeniu ze wspomnianą już konstrukcją map wypełnionych zaułkami zapewnia przecudnej urody starcia, w trakcie których siłę ognia należy poprzeć odpowiednią taktyką, umiejętnością rocketjumpów i unikania pocisków, pozostając przy okazji w ciągłym ruchu. W czym więc tkwi problem?
Otóż mam wrażenie, że ta gra jest po prosu za wolna. Gdzie jej do starego dobrego „Quake’a”, „Unreala”, „Battlefielda” czy „Counter Strike’a”. Owszem, jest piękna, ma swój styl, wyszukaną broń, ciekawe postacie, ale całość przypomina bardziej wojnę kucyków pony niż pełnokrwiste starcie tytanów. Czy może się to podobać? „World of Warcraft” z pewnością to nie jest. Po tej firmie spodziewałem się absolutnej brzytwy, a dostałem „tylko” świetnie wykonanego przeciętniaka. Aha, jeszcze jedno. Grałem na konsoli, pececiarze podobnych jak ja zastrzeżeń do tego tytułu nie mają.
Carmageddon: Max Damage
Pan na wózku inwalidzkim zdążył jedynie stęknąć, zanim wpadł na przednią szybę auta. Pani w ciąży nie zdążyła dojść do końca pasów, kiedy jak w masło wszedł w nią furgon policyjny, by następnie uderzyć o ścianę i eksplodować wraz z czekającymi na przystanku pasażerami. Nieopodal na ścieżce rowerowej w oczy bił krwawy tłum uczestników masy krytycznej, którzy jeszcze chwilę temu protestowali przeciw obecności samochodów w mieście. Spotkanie z rozpędzoną ciężarówką nie mogło się inaczej skończyć. Scenom tym przygrywało zaś wycie psów z poprzetrącanymi łapami, a wokół unosił się zgniły zapach krów rozjechanych przez koparki. Co to ma być? Zapytasz szanowny czytelniku. Jak to co? To „Carmageddon” i powrót w szalone lata 90., w których nie istniało coś takiego jak polityczna poprawność.
„Carmageddon” to wyścigi, w których samo ściganie się nie ma większego znaczenia. To, czy dojedziemy od mety pierwsi, czy ostatni – także. Ważny jest... licznik przejechanych przechodniów, zwierząt dzikich i hodowlanych oraz liczba spalonych na wiór samochodów przeciwników, rozbitych budynków lub salt w powietrzu zakończonych lądowaniem w tłumie kibiców oklaskujących mecz futbolu amerykańskiego. Choć w sumie nie: lądowanie na głowach zawodników jest wyżej punktowane.
Jeśli wciąż czytasz ten tekst, oznacza to, że masz 35–45 lat i wiesz, na czym jeszcze dwie dekady temu polegała elektroniczna rozrywka. Jeśli jeszcze nie widzieliście nowego „Carmageddona”, spieszę poinformować, że nic się nie zmienił. Ta sama koszmarnej jakości grafika, ta sama muzyka, te same odgłosy masakrowanych pieszych, identyczny model prowadzenia auta, stop… Nowe są tekstury, którymi pokryto wozy. Dodano też tryb multiplayer, o którym 20 lat temu można było jedynie pomarzyć. Czy powyższe zarzuty w czymkolwiek przeszkadzają? Ani trochę. Czy to gra wybitna? Chyba żart. Czy rację mają recenzenci płaczący, że w tej grze chodzi jedynie o masakrę na drodze? Tak. Podobnie, jak mają rację, ubierając spodnie rurki i dziwiąc się, że podobają się jedynie otyłym i podpitym mężczyznom. „Carmageddon” nigdy nie było grą. Był obrazą rozumu i godności człowieka. I tak mu do dziś, mimo upływających dekad, pozostało.