Być jak Barack Obama
Politycy najgłośniej protestujący przeciw plastikowej polityce i theatrum dla gawiedzi dziś bez skrupułów idą tą drogą
Zanim Barack Obama wchodził do przypadkowego baru szybkiej obsługi po przypadkową kanapkę, jego pojawienie się poprzedziły tygodnie pracy. Nad wyborem miejsca i bohaterów, którzy akurat na tej zmianie serwować będą kanapkę prezydentowi. Nad doskonałością czystego kadru, wyeliminowaniem wszelkich elementów rozpraszających uwagę widzów. Nad samym przekazem.
Wydarzenie zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Niewidoczni dla widzów operatorzy kamer i fotoreporterzy. Uśmiech. Odliczone drobne. Naturalna dla sympatycznego człowieka wybranego na urząd prezydenta wymiana zwyczajnych uprzejmości z obsługą.
Żadnego samochodu, ochroniarza, szofera wkładającego torbę z hamburgerami do bagażnika limuzyny. Żadnego studolarowego banknotu. Żadnych rozpychających się kamerzystów, krzyczących fotoreporterów. Czysty, jasny plan. Zero zażenowanych sprzedawców, po spektaklu nieskładnie tłumaczących się mediom. Dla podających hamburgery to całkiem naturalne – powtarzali dobrze wyuczoną kwestię – że ciężko pracujący prezydent musi czasami zjeść jak każdy normalny człowiek. I fajnie, po prostu fajnie, że do nich wpadł. Są z tego bardzo dumni.
Nie było miejsca na choćby jedną fałszywą nutę. Media niechętne administracji prezydenta mogły drążyć i maglować pracowników baru, szukać dziury w całym – i nic. Niczego by nie znalazły. Po prostu prezydent, jak czasami ma w zwyczaju, wymknął się wszystkim i zrobił „break”, przerwę w pracy. To normalne, gdy tak ciężko pracuje.
Nie do wyobrażenia byłoby – jak zdarzyło się to ostatnio w Europie – aby obsługa stacji benzynowej tuż przed rozpoczęciem spektaklu odmówiła współpracy z politykiem i rozkładającymi się już ekipami telewizyjnymi. Powołując się na „zakaz fotografowania”, poproszono polityka „z całą tą szopką” o opuszczenie terenu. Polityk ratował się, jak mógł, realizacją show przed wejściem do kas stacji benzynowej, prosząc, aby nie podawano nazwy stacji, miejsca, w ogóle niczego. Wyszło trochę jak u Obamy, choć także i w tym przypadku „trochę” robi różnicę.
Politycy już wiedzą, że bez ludzi nie obronią swej polityki. A do ich zmobilizowania potrzebują profesjonalistów komunikacji społecznej. Przygotowanie spektaklu, wydawałoby się – arcyprostego, wymaga dziś specyficznej wiedzy i doświadczenia, dobrego scenariusza, zbudowania osi przekazu, stopniowania napięcia, zaplanowania opowieści. Profesjonaliści zawczasu przewidują też atak na ich produkt. Po dobrym show polityk nie musi zwoływać konferencji prasowej i tłumaczyć, że zdanie, które padło, wymknęło się przypadkowo i było wyrwane z kontekstu: „Bo cały akapit był przecież dłuższy…”, „Bo media nas nie lubią…”, „Bo chcą nas skłócić ze Ślązakami…”.
Zanim Nicolas Sarkozy został prezydentem, wybrał się na przejażdżkę konną. Ostatni dzień kampanii i dwa obrazy w stacjach telewizyjnych. Obściskująca się z dinozaurami Partii Socjalistycznej Segolene Royal, z politykami, których Francuzi mieli już serdecznie dość. I drugi obraz: Nicolas Sarkozy samotnie na białym koniu dostojnie przemierzający równinę Camargue, w pełnym słońcu, niczym rewolwerowiec z klasyki westernu. Czysty plan, żadnego ochroniarza, tylko uśmiech, pewność siebie. I żadnych słów.
Od pomysłu do realizacji tego ujęcia upłynęły pracowite dwa miesiące. Rozrysowano storyboard. Zaplanowano miejsca dla operatorów kamer i fotografów wielu mediów na platformie równolegle do jadącego konno kandydata. Jedynie kilka zdjęć zza kulis tego wydarzenia ujrzało światło dzienne, już po kampanii (przypominam je także w „Anatomii władzy”). Sarkozy przekonał do siebie i zmobilizował ludzi nieinteresujących się polityką. Zaryzykuję twierdzenie, że ostatecznie pokonał rywalkę właśnie tymi kilkunastoma sekundami, których nie sposób było nie pokazać we wszystkich stacjach tuż przed ciszą wyborczą, które rezonowały w wyborcach w dniu głosowania.