Godność szarpana blachą
Rok po Smoleńsku nadal tęsknię za chwilą, gdy ruch poparcia pogardy wyzionie w mediach ducha
Kilka dni po tragedii umarły we mnie nadzieje związane z ludźmi, których miałem za inteligentnych i wrażliwych. Po katastrofie poszliśmy z przyjaciółmi pod Pałac Prezydencki. Zapalaliśmy znicze, gdy zadzwonił telefon. Znajomi zapraszali na imprezkę. Byli przekonani, że już dzień później wesołe sztuczki i miasteczka wrócą na trasy koncertowe, a tygodniowa żałoba wprawiła w osłupienie ich artystyczne dusze. Z innych ust nadleciały kpiny i dowcipasy. O śp. prezydencie, o podmianie trumien, o krzyżu. Jakby ktoś wymiotował mi na głowę.
Jakby przypalał żelazem swojej nienawiści do wszystkiego, co związane z Kaczyńskimi, lustracją, prawicą... Już nie było ważne, że zginęli ludzie ze wszystkich partii. Mogli nie lecieć z małym, niedorozwiniętym, głupim człowiekiem – mówiły oczy ludzi, którzy z dnia na dzień, ze strachu przed kolejnym narodowym uniesieniem, zmieniali się w zombie. I po co ta Olejnik tak płacze? Dlaczego ten Dziwisz zgodził się na Wawel? Na każde dobre słowo o Lechu Kaczyńskim twarze wykrzywiały im się jak w Orwellowskiej wizji bezwolnym masom na seansach nienawiści. Niektórzy nie odkleją już tych masek, choćby chcieli.