Och, jak ja chciałabym być martwa, czyli druga twarz ikony
Marilyn Monroe zawsze chętnie podkreślała, że jest spod znaku Bliźniąt i że drzemią w niej dwie różne natury. Opinia publiczna poznała tylko jedną Marilyn, a raczej jej filmowy, utrwalony przez popkulturę obraz – to platynowa blondynka, która stała się symbolem seksu. Fani na całym świecie nie mieli okazji poznać drugiej Marylin. Trzykrotnie zamężnej, nieszczęśliwej kobiety, popadającej w depresję i nadużywającej alkoholu. Ale też osoby inteligentnej, próbującej zerwać ze stereotypem głupiej blondynki, który wykreowały media.
Prywatny, intymny wręcz portret gwiazdy przynoszą opublikowane właśnie „Fragmenty...”, na które składają się listy aktorki, strzępki zapisków, wiersze oraz mało znane zdjęcia. Zapiski, prowadzone na przestrzeni lat, pozwalają prześledzić wieloletnie zmagania Marilyn walczącej z własnym skłamanym image’em, poczuciem niezrozumienia i osamotnieniem pośród błysków fleszy. „Sama!!!” – ten rozpaczliwy krzyk towarzyszy aktorce od pierwszych kroków w filmowej branży. Już wówczas, jako wyobcowana ze środowiska nastolatka, notowała: „Och, jak ja bym chciała być martwa”. Paradoks Marilyn Monroe polegał na tym, że im bardziej popularność spychała ją do roli „dumb blonde”, tym mocniej akcentowała ona swoją nieprzystawalność do tego wizerunku. Najcelniej określił ją Arthur Miller, jej trzeci mąż: „Była poetką, która na rogu ulicy próbuje recytować tłumowi wiersze, ten zaś zdziera z niej ubranie”.