Wypalony Tusk
Z byłym premierem Kazimierzem Marcinkiewiczem. O Smoleńsku, rządzie, opozycji i bliskiej rewolucji rozmawiają Jacek i Michał Karnowscy
Gdyby to pan był premierem, jak poprowadziłby pan sprawę śledztwa po tragedii smoleńskiej?
Przede wszystkim 11 kwietnia w Smoleńsku znaleźliby się wszyscy ci, którzy powinni być razem, żeby podjąć tę decyzję.
Wszyscy, to znaczy kto?
Ministrowie spraw zagranicznych, obrony narodowej, prokurator generalny i inni urzędnicy. Także Jarosław Kaczyński, który był przecież w Smoleńsku, straszliwie przeżywał tragedię, co jednak nie zdejmowało z niego obowiązku wypowiedzenia się w tej sprawie. Tam powinna odbyć się narada – tak, żeby to nie była jednoosobowa decyzja. Pewnie wynik byłby taki sam, bo nie było chyba alternatywy dla konwencji chicagowskiej jako podstawy prawnej procedowania.
To był lot ewidentnie militarny, a konwencja dotyczy lotów cywilnych.
Moim zdaniem był to lot cywilny. I nie wiem, czy dziś warto powracać do takich szczegółów, ale skoro panowie chcą, to wrócę. Otóż wszystko zaczęło się w lutym, kiedy premier Putin zaprosił na obchody premiera Tuska. Wtedy prezydent Kaczyński był na Śląsku i powiedział, że nie wyobraża sobie nieuczestniczenia w tych obchodach. Ogłosił, że też będzie w Katyniu. Pamiętam, że w jednym z wywiadów powiedziałem nawet, iż jestem w stanie klękać przed prezydentem, żeby do Katynia nie leciał. Wiedziałem, że spotkanie polskich premierów może przynieść przełom w sprawie prawdy o Katyniu.