Skąd się wzięli szalikowcy
Członkowie klubów kibica za cel wzięli sobie nie miłość do swojej drużyny, lecz szerzenie nienawiści do innych
Dawniej wszystko było proste. Kibice przychodzili na stadion, żeby obejrzeć mecz i zagrzewać do boju swoich ulubionych zawodników. Oczywiście dochodziło na tym tle do różnicy poglądów, co manifestowano zarówno okrzykami, jak i agresją. Zdarzało się, że u źródeł konfliktów np. w dwudziestoleciu międzywojennym leżały różnice narodowościowe czy polityczne.
Po wojnie te przyczyny odpadły, zrodziły się natomiast nowe, związane z ustrojem i jego konsekwencjami. Władza powołała federację Gwardia, na wzór radzieckiego Dynamo, utworzonego w roku 1923 z inicjatywy Feliksa Dzierżyńskiego. W Polsce Gwardia była klubem milicyjnym, więc już na starcie stała na straconej pozycji.
Niezależnie od największej Gwardii w Warszawie utworzono też kilka mniejszych w całej Polsce, a w Krakowie Gwardią stała się Wisła, mająca wtedy prawie pół wieku historii. Milicyjny klub w starym Krakowie pasował do budującej się w pobliżu Nowej Huty.
Te działania nie przysparzały oczywiście sympatii nowym tworom, ale kiedy w połowie lat 50. stołeczna Gwardia z czołowymi zawodnikami w kraju – Krzysztofem Baszkiewiczem, Stanisławem Hachorkiem i braćmi Szarzyńskimi – grała pięknie i skutecznie, na jej mecze przychodziło wiele tysięcy kibiców. Taka sytuacja powtórzyła się na początku lat 80. Mecze Gwardii na Racławickiej oglądało zwykle ze 200 osób, czyli, jak mówiono – funkcjonariusze po cywilnemu i ich rodziny. Aż tu nagle w ataku Gwardii zaczęli grać młodzi: Dariusz Dziekanowski, Krzysztof Baran i Marek Banaszkiewicz, a na stadion zaczęły przychodzić tłumy. Piękny sport był silniejszy niż analogie do ZOMO, chociaż w zmieniającej się rzeczywistości dla Gwardii to był łabędzi śpiew.
W szczególnej sytuacji znalazła się Legia. Przed wojną była drużyną jedną z wielu, po dojściu komunistów do władzy też została przekształcona na sowiecką modłę. Stała się Centralnym Wojskowym Klubem Sportowym, co było dosłownym tłumaczeniem z rosyjskiego CSKA (Centralnyj Sportiwnyj Kłub Armii). Dzięki temu mogła sprowadzać do Warszawy, pod pozorem powszechnej służby wojskowej, wszystkich najlepszych piłkarzy w kraju.
I tak robiła. W połowie lat 50. nie miała sobie równych, ale w efekcie tej gospodarki rabunkowej narobiła sobie wrogów w całej Polsce i tak już zostało. Szczególne pretensje mieli prawo mieć Ślązacy. Legia do dziś jest na Śląsku najbardziej znienawidzonym klubem, czego świadectwem było choćby zachowanie kibiców na Stadionie Śląskim podczas meczu z Portugalią w roku 1977.
Polska walczyła wtedy o awans do mundialu w Argentynie, a Kazimierz Deyna, bramką bezpośrednio z rzutu rożnego, ten awans nam dał. Kibice najpierw wyskoczyli z radości w górę,
a kiedy zorientowali się, że strzelcem był Deyna z Legii, kilkadziesiąt tysięcy ludzi zaczęło gwizdać. Trzy lata później (1980), przy okazji finału rozgrywek o Puchar Polski pomiędzy Legią a Lechem, w Częstochowie doszło do bójek pomiędzy kibicami na stadionie i ulicach. Kilkadziesiąt osób odniosło rany, cud, że nikt nie zginął. Wojna się rozpoczęła.
Kilka lat wcześniej znany dziennikarz piłkarski „Przeglądu Sportowego”, a wcześniej ligowy sędzia, Grzegorz Aleksandrowicz zaapelował do czytelników, by zakładali kluby kibica, świadczące o emocjonalnych związkach z ukochaną drużyną. Szczytna idea, mająca uczyć przywiązania do barw, szybko przerodziła się w zaślepiony szowinizm. Członkowie klubów kibica za cel wzięli sobie nie miłość do swojej drużyny, lecz szerzenie nienawiści do innych. Problem stał się tym większy, że wiele klubów sportowych zaczęło traktować zorganizowane grupy kibiców jak swoje bojówki. Jedni od drugich powoli się uzależniali. Zdarzało się, że ogólnopolskie zjazdy klubów kibica, połączone z turniejami piłkarskimi, kończyły się bijatyką. Nikt już nad tym nie panował.
Po roku 1989, kiedy wzięliśmy sprawy w swoje ręce, do różnic ideowych doszły interesy. Kibice nie tylko występują przeciw innym klubom dlatego, że pochodzą z innego miasta, dzielnicy (Polonia nie była poważnym wrogiem Legii dopóty, dopóki nie zaczęła grać w ekstraklasie), że pamięta się jakieś zaszłości sprzed lat. Wrogiem staje się nawet własny klub, choćby dlatego, że nie daje kibicom zarobić w dniach meczu na parkingu, na stadionowej gastronomii, sklepiku z pamiątkami czy w agencji ochrony.
Trwa wojna, w której wspólnymi wrogami są zawsze policja, PZPN, a ostatnio rząd i – zmieniające się co pewien czas – inne kluby.
Z kibicowaniem ma to tyle wspólnego, że uczestnicy awantur noszą klubowe szaliki.