Do własnej bramki
Na rok przed mistrzostwami Europy kibice drwią z reprezentacji Polski. Trener Franciszek Smuda stoi na krawędzi
Zawsze miał szczęście. Gdy prowadził Widzew Łódź w meczu o mistrzostwo Polski, przegrywał 0:2 z Legią w Warszawie do 85. minuty, by ostatecznie wygrać 3:2. Do Ligi Mistrzów awansował w doliczonym czasie gry w meczu z Broendby Kopenhaga. Mówi się, że u niego muszą być emocje. Większość drużyn, które prowadził, grała ładnie i efektownie. Stawiał na atak, chociaż nie zawsze dostawał w nagrodę mistrzostwo.
Smuda posady selekcjonera blisko był już w 2000 r., ale pracował wtedy w Legii, więc PZPN zdecydował się na Jerzego Engela. Na kolejną szansę czekał długo i w różnych miejscach – od Piotrcovii Piotrków Trybunalski, przez Odrę Wodzisław, do Lecha Poznań.
Po smutnym końcu pracy w Polsce Leo Beenhakkera w 2009 r. był wybrańcem ludu. „Franek Smuda czyni cuda” – krzyczały trybuny, a Smuda obiecał odmienić drużynę. To nie był jego najlepszy czas, ale dostał pracę trochę na zasadzie „bo mu się należy”. W tak trudnym momencie jak teraz nie był od momentu zostania selekcjonerem.