Co dalej z ćwierk@niem?
To musiało się stać prędzej czy później. Technika idzie do przodu, więc pierwszy twitterowy samobójca potrzebował do samounicestwienia kilku wiadomości wraz z załączonymi fotkami.
Rzecz dotyczy kongresmena z nowojorskiego Brooklynu, bardzo ambitnego parlamentarzysty, bo marzącego o stołku burmistrza Nowego Jorku. Otóż żonaty pan kongresmen zaczepiał na Twitterze co najmniej kilka pań. Oferował im nie tylko słowne igraszki, ale i swoje fotki.
Pokazujące go (przynajmniej częściowo) tak, jak stworzył go Pan Bóg. Gdy sprawa się wydała, kongresmen głośno pomstował na hakerów, którzy umieścili mu na koncie sprośności. A po cichu doradzał paniom, jak mają kłamać w odpowiedzi na ewentualne pytania.
Głównym katem okazali się inni użytkownicy Twittera i dociekliwi blogerzy. W kilka godzin zdemolowali linię obrony, odzyskując zdjęcia, wpisy, numery IP, sposoby nadawania tweetów. Za koronny dowód posłużyło zdjęcie, hm... pewnej, dość ważnej dla kongresmena części ciała, wysłane do „dziewczynek” na Twitterze. Winowajca nie miał wyjścia: przyznał się do kłamstw, uronił łzę, jednak mandatu nie oddał. Przynajmniej na razie.
Ale liczenie, że da się coś ukryć w sieci, jest – z lekka mówiąc – naiwne. Tak więc polski polityku, apel: zanim ćwierkniesz, zastanów się dobrze.