Katalizator emocji
Piotr „Stopa” Żyżelewicz był katalizatorem emocji, kiedy się pojawiał, gasły wszelkie spory
Był facetem, którego lubiło się natychmiast – mówi mi Wojciech Waglewski. – Leszek Możdżer widział go może ze dwa razy w życiu, a teraz już organizuje poświęcone mu koncerty. – Na pogrzebie byłem w szoku – wtóruje mu Tomek Budzyński. – Przyszli ludzie, których nie widziałem ze 20 lat. Mogli znać go z czasów, kiedy graliśmy próby w Hybrydach, potem kontakt się urwał, ale lubili go tak, że na pogrzeb przyjść musieli.
– Nie jestem jeszcze w stanie o tym mówić – łamiącym się głosem dodaje Robert Brylewski.
Kiedy 12 maja, po kilkunastu dniach walki ze skutkami wylewu krwi do mózgu, zmarł Piotr „Stopa” Żyżelewicz, nikt nie mówił, że, dajmy na to, odszedł wielki perkusista, który nagrał ponad 50 płyt. Albo że żegnamy człowieka, który współtworzył „Legendę” Armii, „1991” Izraela, „Cosmopolis” Brygady Kryzys i większość albumów Voo Voo. Albo że straciliśmy muzyka instytucję, którego styl rozpoznawało się od pierwszego uderzenia w werbel. Nie. Wszyscy mówili, że zmarł wyjątkowy człowiek: dobry, skromny i nieskończenie dowcipny. Człowiek o wielkiej sile charakteru, który mimo niezwykle ciężkiego doświadczenia przez los (w połowie lat 90. w wypadku samochodowym zginęła jego żona – Stopa ten samochód prowadził) potrafił odzyskać pogodę ducha i – jak ujął to Waglewski – nie epatować swoim nieszczęściem otoczenia.