Co zgubiło „Lost”
Serial „Lost” to przykład, na jakie wyżyny fantazji mogą się wznieść twórcy współczesnych seriali. Ale i jak bardzo te wyżyny są zdradliwe
Ze zdziwieniem odkryłem, że pierwszy program TVP nadaje w poniedziałek wieczorem odcinki czwartej części serialu „Lost”, czyli „Zagubieni”.
Ze zdziwieniem, bo jak wyczytałem w Internecie, pokazano już ostatnią szóstą część – z rozwiązaniem wszystkich zagadek. Jakiś czas temu dałbym się porąbać, żeby je poznać. A dziś nie chce mi się włączyć telewizora.
Pierwsze trzy części oglądałem z fascynacją, nawet projekcje AXN: sześć odcinków pod rząd. Historia ponad 70 pasażerów samolotu relacji Sidney – Los Angeles, którzy w następstwie katastrofy osiedlili się na bezludnej wyspie, a potem dowiedzieli się, że nie jest bezludna, wciągała.
Nawet gdy nieomal traciliśmy kontrolę nad szkatułkowymi wątkami i odnogami wątków, retrospekcjami i gwałtownymi powrotami do porzuconych bohaterów i zdarzeń. Wciągała, bo była plątaniną świetnego kina akcji, pomysłowego horroru i soczystego dramatu obyczajowego, a zarazem wykraczała poza reguły tych gatunków. Bo każąc bohaterom ganiać się po wyspie, bać się i strzelać, nie rezygnowała z cyzelowania psychologicznych wizerunków. Bo tworzyła własny świat.
Nawet jeśli przekraczano granice prawdopodobieństwa, wierzyłem twórcom na słowo. Że nie byłem odosobniony, pokazywało „lostowe” szaleństwo – na świecie i w Polsce. Miliony wielbicieli, strony internetowe fanów: za ukochanymi postaciami lub przeciw nim. Osobiście najbardziej lubiłem sparaliżowanego poza wyspą, ale uleczonego na niej Johna Locke,a, granego przez nieznanego wcześniej Terry'ego O’Quinna oraz rockmana z problemami Charliego Pace’a, którego grał Dominic Monaghan, wcześniej hobbit we „Władcy pierścieni”.
Serial przeczył tezie, jakoby popkultura zawsze dążyła dziś do upraszczania. Setki wątków i postaci, a jednak ludzie to wytrzymywali, starali się to wszystko spamiętać. To zresztą fenomen i innych współczesnych seriali, które coraz mniej są podzielonymi na odcinki filmami, a coraz bardziej odrębną sztuką. „Zakazane imperium” nakręcone pod batutą Martina Scorsese czy słynny „Rzym” to też nie są widowiska łatwe. A popularne.
Co zdumiewające, „Zagubieni” nie mieli swojego Scorsese. Twórcami filmu było 24 reżyserów i jeszcze większa liczba scenarzystów. A jednak niemający nic wspólnego z kinem autorskim produkt technokratycznego teamu miał styl.
Skoro było tak dobrze, dlaczego już go nie oglądam? „Zagubionych” zgubiło przekombinowanie. Serie czwarta i piąta doprowadziły komplikacje fabularne (poza teraźniejszością i przeszłością pojawiła się i przyszłość) na coraz wyższe piętra absurdu. Film trwał za długo. Moja znajoma Luiza Zalewska, która wraz z nastoletnią córką pasjonowała się „Lostami”, twierdzi, że entuzjazm fanów wystygł, a strony internetowe stały się tym, czym fora szkół w umierającej Naszej Klasie. Można rzec: co za dużo, to niezdrowo. To nie zmienia jednak faktu, że serial, pokazywany od roku 2004, był zjawiskiem.