We Włoszech jak Włosi (cz. I)
Zjeść coś dobrego we Włoszech? Wielka mi sztuka – odpowie ktoś ironicznie. Przecież włoskie jedzenie jest najlepsze na świecie. Zwykły pomidor ze straganu smakuje tu bosko. Lody z byle cukierni bywają zjawiskowe. To prawda, ale to nie znaczy jeszcze, że w Italii zdarzy się nam jeść tak jak jedzą Włosi.
Tak naprawdę to Polacy we Włoszech w ciągu dnia w ogóle zbyt wiele nie jedzą. Wieczorem to co innego, ale na razie zajmijmy się upalnymi dniami, kiedy słońce Południa pali jak oszalałe.
Większość rodaków trafia do Włoch w lipcu i sierpniu, gdy żar leje się z nieba i specjalnie jeść się nie chce. Wśród najsłynniejszych zabytków wszystko wiruje nam przed oczyma z nadmiaru wrażeń, nawet jeśli nie cierpimy na syndrom Stendhala. Wspaniałe widoki, setki wrażeń – wszystko to sprawia, że jedzenie nie znajduje się na pierwszym planie. A jeśli już Polak coś je – to kanapkę w barze albo niewyszukaną „pizza al talio”, ciętą w kwadraty. Jeszcze częściej rodacy trafiają do knajpek „dla Amerykanów” umieszczonych koło Colosseum czy placu św. Piotra, gdzie straszą nieśmiertelny kurczak z frytkami albo makaron z sosem z mikrofali.
A co z bardziej ambitnym jedzeniem? Problem w tym, że włoskie trattorie i osterie otwarte są w ciągu dnia tylko między godz. 12.30 i 14.30. Wielu Polaków jada dość solidne śniadania i po forsownym zwiedzaniu robią się oni głodni dopiero gdzieś ok. godz. 15, kiedy osterie są już zamknięte. Wszyscy obcokrajowcy klną wtedy na martwy okres do 20, gdy znów można zjeść coś ciepłego. Jak nie wpaść w taką pułapkę? O tym w kolejnej części tego miniporadnika.