Moje rewolucje
Konflikty, wojny, rewolucje. W miejscach, gdzie wybuchały, byłem ponad 20 razy, w przerwie od pisania komentarzy i przeglądania depesz przy warszawskim biurku
Decyzję o wyjeździe na wojnę czy rewolucję trzeba podjąć błyskawicznie. Dziennikarz gazety codziennej powinien się znaleźć na miejscu jak najszybciej, bo z każdym dniem takie wydarzenie wydaje się czytelnikowi, i wydawcy, coraz mniej atrakcyjne. W tym roku rewolucja nie przerwała połączeń lotniczych do Tunezji – w Tunisie byłem kilkanaście godzin po decyzji, że muszę zobaczyć, co się tam dzieje po upadku Ben Alego. Nie było też problemów z dolotem na następną arabską rewolucję – do Egiptu, gdzie Mubarak walczył jeszcze o przetrwanie. Samoloty do Kairu latały prawie puste, taki komfort lotu w klasie ekonomicznej to rzadkość.
Gorzej było z Libią. Przygotowania do wyjazdu zajęły parę dni. Najtrudniej było z wizą – zapomnianym już przez Polaków utrudnieniem w poznawaniu świata. A wizy do wielu krajów nadal obowiązują, są i w Egipcie, ale nawet w czasie rewolucji wydawane bywają od ręki na lotnisku. Libia Kaddafiego należy do grona państw niechętnie wpuszczających dziennikarzy. Podobnie jak Iran i Syria.