Gdzie jest nasz plan B?
Europa się boi. Boi się agencji ratingowych, emocji na giełdach, możliwego krachu wspólnej waluty, konieczności drastycznych cięć budżetowych i wściekłych tłumów, które mogą wtedy wyjść na ulice. W takiej atmosferze przebiegają dziś narady szefów państw i ministrów finansów, debaty ekspertów oraz kampanie wyborcze.
Ten europejski strach do Polaków nie dociera. Opancerzeni beztroską wysunęliśmy się, wbrew stereotypowi, na czoło rankingów optymizmu, czego symbolem stała się wolna od jakichkolwiek niepokojów mowa premiera Tuska w europarlamencie.
Tymczasem akurat my powinniśmy się bać znacznie bardziej niż unijne potęgi. Nawet nie dlatego, że jesteśmy słabsi, biedniejsi i bardzo zadłużeni, na dodatek w drożejących walutach – ale dlatego, że nie mamy żadnego planu B. Ani nawet świadomości, że powinniśmy go mieć.
Elity europejskie przyzwyczajone są, by się przygotowywać na rozmaity bieg wypadków. O pewnych scenariuszach nie mówi się głośno. Ale bierze się je pod uwagę. Niemcy nigdy nie dopuściły oficjalnie myśli o upadku wspólnej waluty, ale fachowcy zauważyli, że stworzyły już instytucje i narzędzia prawne niezbędne, by wrócić wtedy do marki z najmniejszą szkodą. My jak zwykle stawiamy wszystko na jedną kartę. Naszym jedynym projektem jest głębsza integracja z Unią. Unią, która wszystko wie lepiej, na wszystko ma radę, nawet nasze polskie interesy zna lepiej od nas i bardziej niż my sami bierze je pod uwagę. Podobna beztroska już nam się w przeszłości zdarzała i niestety niczego nas to chyba nie nauczyło.