Kto ma prawo do relaksu
Każdy uzależniony najczęściej rozchlapuje problemy wokół, a nawet eksportuje w przyszłe pokolenia
Amy Winehouse miała zaledwie 27 lat. Przyczyna śmierci nieznana, ale przy jej trybie życia chyba wszystko jasne. Jak ktoś napisał, to „ponury koniec pełnego kłopotów życia”. Piękny głos utonął w końcu w morzu koktajlu z wódki, Baileysa i likieru bananowego, a przyszłe, nienapisane i niezaśpiewane piosenki zniknęły pod górą heroiny, cracku, leków i odpalanych jeden od drugiego papierosów. Teraz do pracy zabierają się goście od tworzenia legendy o tej, „co pięknie śpiewała, ćpała i piła oraz umarła młodo”. Legendy, którą będzie można sprzedać za grube miliony.
Jakiś czas temu staczający się coraz bardziej aktor Charlie Sheen oświadczył, że „życie na trzeźwo jest nudne”. Pewnie, życie na wiecznym haju jest przyjemne. Zwłaszcza jak ma się gruby portfel na środki psychoaktywne i prawników potrzebnych do sprzątania bałaganu, jaki uzależniony tworzy wokół siebie. I nie mówię tutaj o tych, których potocznie zwiemy alkoholikami – nieszczęśnikami z fioletowymi nosami z dworców czy śmietników. Oni są świetną wymówką dla tych wyperfumowanych i w garniturach, którzy nie mogą żyć bez jednego albo weekednowego reseciku. Albo tych zasiedlających licznie korporacje – ze spoconymi rączkami, rozbieganym wzrokiem i źrenicami jak szpilki od zażywania różnych „wynalazków”. Mijając takiego śmiecioludka, rzucając mu dwa grosze „na bułkę”, można zawsze sobie pomyśleć np.: „No przecież jaki problem? Zarabiam, więc mam prawo do relaksu”.