W drodze do samozniszczenia
23 lipca zmarła Amy Winehouse. Miała 27 lat, tak jak Jim Morrison, Janis Joplin czy Kurt Cobain. To fatum wiszące nad gwiazdorami czy mroczna strona rockandrollowego życia?
W fimie „To właśnie miłość” Richarda Curtisa z 2003 r. jest scena, w której Bill Nighy wcielający się w postać Billy’ego Mocka, podstarzałego gwiazdora usiłującego powrócić na listy przebojów, występuje w programie telewizyjnym dla młodzieży. W pewnym momencie oznajmia, że ma specjalne przesłanie dla młodych widzów. Prowadzący bledną, spoglądają niepewnie po sobie... Mock słynie z niewyparzonego języka. – Dzieci, nie kupujcie narkotyków – mówi, efektownie zawieszając głos. Na twarzach prowadzących maluje się ulga. – Zostańcie gwiazdami, dostaniecie je za darmo – dodaje z ironicznym uśmiechem.
Ten filmowy gag wyjątkowo celnie komentuje relację artyści – używki. Jimi Hendrix miał podobno zwyczaj zjadać wprost z rąk fanów listki LSD, Robert Plant wspominał, że za reaktywację Led Zeppelin proponowano im „wszystko: pieniądze, narkotyki, kobiety, młodych chłopców”. A Lemmy Kilmister z Motörhead tak opisywał pewien epizod z życia swego pierwszego zespołu Hawkwind. „Przez jakieś trzy doby nie kładliśmy się z Dikmikiem, grzaliśmy deksedrynę. Kiedy łapaliśmy lekką paranoję, wrzucaliśmy coś na uspokojenie – mandrax – ale niezbyt nam się to podobało, bo za bardzo nas zdołował. Zarzuciliśmy więc kwasy i jeszcze trochę meskaliny, żeby było bardziej kolorowo. (...) W końcu udało nam się jakoś dostać na miejsce, wchodzimy do garderoby, a tam kłęby dymu – wszyscy palili trawę. No więc przysiedliśmy się na chwilę i zaraz pojawił się ktoś z kokainą. Wciągnęliśmy więc trochę koksu i jeszcze po osiem Czarnych Bombowców. Kiedy przyszedł czas na koncert, byliśmy na orbicie. – Dobra, w którą stronę jest publiczność – zapytałem. – W tamtą. – Jak daleko? – Dziesięć metrów. Ruszyłem więc. – Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, wystarczy. I to był jeden z najlepszych koncertów, jakie udało nam się zarejestrować”.