Nasze śmierci codzienne
„Obsoletki” Justyny Bargielskiej są niesamowitą próbką literatury kobiecej. Ale nie takiej, którą lubią epatować feminizujące pisarki
"Obsoletki” – debiut prozatorski Justyny Bargielskiej to wyprawa w krainę kobiecości. Ale nie w tę, którą lubią epatować wyzwolone rzekomo pisarki, jakie naczytawszy się teorii, demonstrują swoje brzydkie wnętrza, żądając oklasków. Nie te, które dostarczają wciąż nowych i nowych materiałów do przemiału na gender studies.
„Obsoletki” to takie wtajemniczenie w kobiecość, które prowadzi do przytulenia żony, które powoduje, że kocha się żonę o wiele silniej i delikatniej (o ile literatura może to w ogóle sprawić).
Tytuł książki nawiązuje do łacińskiego określenia obumarłej ciąży, bo jej leitmotivem jest utrata, poronienie. Ale przecież jest to książka bardzo słoneczna.
„Obsoletki” to proza przedziwna. Wbrew obawom, jakie żywiłem, czytając tu i ówdzie wzmianki o niej, to nie zideologizowana miękka opowieść terapeutyczna, lecz skrzące się językowymi diamentami zanoty żony i matki dwojga dzieci, która utraciwszy pierwsze poczęte dziecię, udziela się jako terapeutka w grupach wsparcia dla kobiet przeżywających podobną tragedię. Autorka dzieli się z nami nie tylko swoją traumą, ale i opowiada o innych przypadkach, relacjonując liczne rozmowy i spotkania oraz własną aktywność, która polega na wykonywaniu pamiątkowych fotografii zmarłych dzieci płodów i pomaga niedoszłym rodzicom w celebrowaniu tej dziwnej formy żałoby. Uczestniczy więc w ceremoniach quasi-pogrzebowych, przebiera zwłoki-niezwłoki w śpioszki, obrabia w komputerze wykonane zdjęcia, uwydatniając ludzkie cechy poczętych dzieci.
Opowiada o tym w sposób lekki, językowo odkrywczy, pokazując, jak największe nawet traumy i ciemne nastroje można próbować obtańczyć ironią, groteską, grą skojarzeń, szyderstwem, poezją. A przy tym nie jest to zabieg tak irytujący jak w innych realizacjach: śmiejąc się i bawiąc różnymi motywami, Bargielska nie unieważnia rzeczywistości. Przeciwnie: wciąż mamy poczucie ciężaru, jaki dźwiga. To raczej spektrum jej odczuwania rozszerza się o jasne rejestry i pogodne brzmienia.
Zapisuje nie tylko cierpienia rodzin po utracie dziecka. Podobnie jak wielcy mistrzowie nie godzi się po prostu na usuwanie śmierci, kalectwa, choroby poza obręb opisywanego świata, poza obręb codzienności. Widzimy więc w „Obsoletkach” i dramat alkoholizmu w rodzinie, śmierć bliskich i ceremonie żałobne, odwiedziny cmentarzy, opowieści o przewlekłych chorobach i katastrofach – to wszystko mieści autorka na zaledwie 87 stronach swojego debiutu, a gdy jeszcze uwzględnić, że jej „Obsoletki” to książka nie tylko głęboka, ale i niesamowicie pogodna i dowcipna, to ta niewielka prawie że broszurka objawi się jako coś niebywałego.
Bo też jest to niebywałe.
Zapis codzienności, zabaw z dziećmi, odwiedzin znajomych i rodziny, rozmów z mężem, snów i alkoholowych odlotów składa się na opowieść o współczesnej niedopasowanej matce Polce, bo przecież poszczególne elementy tej składanki – wartości rodzinne, ścieżka kariery, hasła samorealizacji, plastikowy świat reklam – kompletnie się nie stykają, skazując wszystkich na sztuczność i granie nie swoich ról.
Kapitalna jest scena kontemplowania tej chwili w życiu młodej, pełnej marzeń kobiety, gdy nagle przy dźwiękach tramwaju dobiegających gdzieś zza okna odchodzą w przeszłość nadzieje i zostaje się z coraz większym brzuchem i perspektywą macierzyńskiego losu. Narratorka, przebrana w ciążową bieliznę swojej siostry, w jej mieszkaniu próbuje odtworzyć ten moment wejścia w dorosłość i funduje nam niezwykle oszczędny liryczny obraz utraty wolności.
Ale przecież to uwięzienie w pieluchach i kupkach, te lęki bezustanne o dzieci, te zdrobnienia, które szturmują nasz język, te wszystkie soczeczki, tościki, te zabobony i zwyczaje domowe dadzą się znosić z uśmiechem lekkiej rezygnacji błąkającym się na ustach. Sytuacją naprawdę tragiczną jest utrata dziecka, poronienie.
Bargielska to arcyznawczyni różnych odcieni rozpaczy. Mistrzowska scena pikniku grupy wsparcia, gdy wzruszone matki pocieszają się, wypuszczając baloniki z imionami swoich zmarłych dzieci ku niebu, gdy radują się, że z tego nieszczęścia udało się wyprowadzić tyle dobra, że napotkały tak wrażliwych i wspaniałych ludzi, kończy się wybuchem „spierdalajcie dziwki” kogoś, kto zdał sobie sprawę, że ból po stracie jest nie do ukojenia i że trzeba być wiernym aniołkowi, który teraz noszony w torebce choćby pod postacią małej, obleśnej, plastikowej laleczki o wymiarach straconego płodu jest obiektem westchnień i łez.
„– Spierdalajcie, dziwki. Chcę teraz spędzić tysiąc lat sama ze swoją laleczką na dnie brudnej rzeki.
– Sama spierdalaj dziwko – odpowiadają. – A my niby nie?”.
Są „Obsoletki” niesamowitą próbką literatury kobiecej, wyprawy do wnętrza kobiecości. To, co często spostrzec można na niedzielnych mszach: młode małżeństwa. Dojrzała pełna mądrości na twarzy dziewczyna z wielkim brzuchem i podlotowaty mąż, jeszcze wciąż młodzieniaszek, niezdający sobie sprawy z tego, co narobił, co się narobiło. Fascynujący widok kobiety, która wtajemniczona w sprawy życia i śmierci nagle staje się kimś o niebo dojrzalszym od swego partnera, mentora, człowieka, który miał ją prowadzić przez życie, wspierać i być przewodnikiem. I narratorka „Obsoletek” taka właśnie jest – doświadczona cierpieniem, dojrzała. Ale przecież po chwili zupełnie nieodpowiedzialna, pozwalająca do południa ganiać dzieciakom w piżamach, sama racząca się whiskaczem i oddająca swobodnej grze wyobraźni podlanej alkoholem. Podejmująca świadków Jehowy, przekomarzająca się z nimi, by kiedy indziej jechać na teologiczne pogwarki z przyjaciółką Bronką „głównie o wartości modlitwy i życia kontemplacyjnego, czy niesie ono ze sobą jakiś pożytek dla świata, czy ni chuja nie niesie”. I powrót pociągiem z córą i rozrabianie w przedziale, kruszenie herbatnikami i wąchanie sobie nawzajem nóg… Fantastyczne przeżywanie szczęścia i bałaganu macierzyństwa, kiedy to młoda mama wytrącona ze ścieżki kariery i powagi świata, oszołomiona chaosem hormonalnym może kpić z innych i śmiać się do swojego dziecka, i lękać o nie. Zrywać się w nocy, gdy tylko szkrab „skrobnie paznokietkiem o kołderkę czy zaszeleści rzęską o poduszkę”. Umierać z zabobonnego strachu i przeżywać chichotliwe nastroje z maluchami. Z miłosnym pobłażaniem traktować męża i jego żarciki po powrocie z pracy i z melancholią myśleć o straconej wolności.
Bargielska nie wstydzi się rodziny świadoma, że jest jej nieodłączną częścią. I to rodziny pełnej dziwactw. Wraca do dzieciństwa, odwiedza rodzinne strony, szpera we wspomnieniach, szuka śladów sensu i wtajemniczeń z młodości. Dyskretnie pokazuje, jak dzięki macierzyństwu staje się uczestniczką sztafety pokoleń reprodukującą dawne zachowania i przyzwyczajenia: „Gdy mama była dzieckiem, opierała się w kościele plecami o nogi babci, a babcia głaskała ją po buzi. Moja matka nigdy nie głaskała mnie w kościele po buzi, ale to zapewne odbywa się co drugie pokolenie”.
Bargielska przeszła fantastyczną szkołę jako poetka, ale na szczęście tutaj dla potrzeb prozatorskich zanotów powściąga trochę swoją wyobraźnię i luźną grę skojarzeń, więc nawet niewtajemniczeni w sekretne kody możemy uczestniczyć w jej świecie.
Ta książka, wydana przez absolutnie świeckie wydawnictwo, ma taki ładunek przekazu pro-life, taki ładunek promocji wartości rodzinnych, jakich nie ma często cały kiosk parafialny razem z ortodoksyjnie łypiącą panią sprzedawczynią.
Opowieść skąpana jest w polskiej tradycji i religijności, Bargielska igra z maryjnym kultem, z braniem całego obrządku na poważnie, znękana nieszczęściem nazywa Boga pasibrzuchem, czasem jednak uderza w tony jak najbardziej serio, w klimaty pasyjne, jak w obrazku o przygotowaniach do powitania na świecie małego Piotrusia z wadą serca, mającego szansę na kilka zaledwie sekund życia.
Lękam się o Justynę Bargielską. W recenzjach publikowanych przez lewicowe pisma, w wywiadach z nią przeprowadzanych czuję apetyt ideolożek feminizmu na przejęcie pisarki, na przeciągnięcie jej na ciemną stronę mocy. Podsuwane klucze interpretacyjne, narzucane schematy, chęć wydobycia deklaracji światopoglądowych – to wszystko zmierza do zabicia artystki i uczynienia z niej uczestniczki ideologicznego frontu postępu. Na razie Justyna się broni. Pozostaje sobą. A nam ofiarowuje „Obsoletki”. To wyśmienity podarek.