Egipt traci czas
Nie sądzę, by islamiści zdobyli większość – mówi najbardziej znany egipski pisarz Alaa al Aswany
Co pan myślał, gdy 3 sierpnia były wieloletni prezydent pana kraju obalony pół roku wcześniej Hosni Mubarak pojawił się przed sądem, leżąc na szpitalnym łóżku w klatce?
To był wielki moment dla naszego narodu, wielki w historii świata arabskiego. Cena jest wysoka, bo setki Egipcjan straciły życie w czasie rewolucji, walcząc o wolność i sprawiedliwość. To jest przełom. Zmienia się koncepcja przywódcy. Nigdy więcej nie będzie już ojcem narodu czy symbolem, lecz zwykłym obywatelem, po prostu urzędnikiem, który podlega ocenie, śledztwu, wymiarowi sprawiedliwości.
Czy nie sądzi pan, że trzymanie starego i chorego Mubaraka w klatce upokarza go?
Nie dostrzegam tego upokorzenia. W demokratycznych krajach prawo nie kieruje się wiekiem oskarżonego. Popełnił przestępstwa, więc powinien stanąć przed wymiarem sprawiedliwości. Nawet rodziny męczenników rewolucji, ludzi zabitych w jej trakcie, nie domagały się tego, by zabić Mubaraka, lecz tego, by stanął przed sądem i miał uczciwy proces. To bardzo cywilizowana forma kary.
Przypomnę trochę liczb z czasu rewolucji: około tysiąca demonstrantów zostało zabitych, kilkuset straciło wzrok, bo funkcjonariusze Mubaraka strzelili im w twarz, pięć tysięcy innych rannych i tysiąc zaginionych, którzy prawdopodobnie zostali zabici w pierw-szych dniach rewolucji i pochowani w nieznanych miejscach. Przy tej liczbie ofiar uczciwy proces to chyba ostatnie, na co Mubarak powinien się skarżyć.
Na jaką karę zasłużył?
To pytanie do sędziego. I nie na teraz. Sędzia potrzebuje czasu na przesłuchania, przejrzenie dowodów.
Czy proces Mubaraka będzie dla Egipcjan lekcją demokracji i historii reżimu?
Nie sądzę, by Egipt potrzebował lekcji demokracji. Według mnie to bardziej Zachód potrzebuje lekcji o Egipcie. Ponieważ decyzje, które podejmowały rządy krajów zachodnich w czasie reżimu Mubaraka, były całkowicie błędne. To okazja dla nich, by zrozumieć egipskie realia. Egipt to kraj z długą tradycją demokracji, z czego Zachód nie zdaje sobie sprawy, to kraj z pierwszym parlamentem w regionie z pierwszej połowy XIX w., z pierwszą konstytucją, pierwszym wybranym rządem. Nie zaczynamy od zera, kontynuujemy naszą historię demokracji po 50 latach dyktatury.
Pan wie, dlaczego Zachód, ściślej dlaczego Ameryka popierała Mubaraka – z lęku przed fundamentalistami, przed Bractwem Muzułmańskim.
Nie sądzę, by islamiści byli zagrożeniem dla Ameryki. USA to superpotęga, a jej najbliższym sojusznikiem w regionie jest Arabia Saudyjska. A tam jest źródło wszelkiego islamskiego fundamentalizmu, fanatycznych idei. Ameryka była też niegdyś zaprzyjaźniona z talibami i Osamą bin Ladenem. Nie sądzę, by się musiała obawiać fundamentalistów w Egipcie.
Nie pytałem o zagrożenia dla Ameryki...
Może nie, ale ja spróbowałem się na ten temat wypowiedzieć.
Interesuje mnie, jaki wpływ będą mieli fundamentaliści islamscy na Egipt, a nie na USA. Jaki będą mieli wpływ na pana? Czy jako liberalny pisarz, poruszający tematy seksu pozamałżeńskiego czy homoseksualizmu, nie obawia się pan zakazu publikacji?
Jestem demokratą, czyli muszę szanować wybór ludu. Jeżeli islamiści zdobędą większość w parlamencie, to będą mieli prawo rządzić przez cztery lata, aż do następnych wyborów. Islamiści są zresztą różni, niektórzy liberalni, niektórzy fanatyczni. Tak czy owak uszanuję wynik wyborów, jeżeli będą uczciwe, przejrzyste, dobrze zorganizowane. Fanatyzm trwa i rozwija się w dyktaturach. Jeżeli młody człowiek może wpływać na politykę poprzez wybory, to nie ma powodu do fanatyzmu. To dyktatury sprawiają, że młodzi ludzie czują się marginalizowani, tracą nadzieję i stają się skłonni do przemocy.
Ale jeżeli do władzy dojdą fundamentaliści, to czy Egipt będzie odpowiednim miejscem dla takich jak pan, dla pisarzy, dla liberałów?
Pytanie zawiera „jeżeli”, więc nie będę sobie nawet wyobrażał odpowiedzi. Zasadę już podałem: uszanuję wybór ludu. Jednak nie sądzę, by islamiści zdobyli większość. A nawet gdyby im się to udało, to i tak będę respektował wyniki.
I co? Wyemigruje pan? Do Ameryki?
Nie opuszczę mojego kraju. Jeżeli byłbym człowiekiem skłonnym do emigracji, to nie brałbym udziału w rewolucji, nie stałbym trzy tygodnie na ulicach Kairu i nie patrzyłbym, jak koło mnie są zabijani ludzie.
W jakim stopniu powinno się rozliczyć dyktaturę?
Nie można zbudować nowego ustroju bez zlikwidowania poprzedniego reżimu, nie można go zlikwidować bez rozliczenia przestępstw przeciwko narodowi. Bez rozwiązania problemów z przeszłości nie można przeskoczyć do przyszłości.
Nie zgadzam się z decyzjami rady wojskowej (Najwyższej Rady Sił Zbrojnych rządzącej po obaleniu Mubaraka – przyp. red.). Baza starego reżimu nadal istnieje, mamy też kontrrewolucję. Postęp jest bardzo powolny. Przez sześć miesięcy można było wiele zrobić. Rada nie czyści w odpowiednim stopniu systemu policyjnego, nie rozlicza wszystkich oficerów odpowiedzialnych za zabijanie protestujących. Jestem przeciw stylowi pracy rady wojskowej w czasie transformacji.
Może jest tak, bo w radzie są ludzie z poprzedniego reżimu. Może Mubarak jest kozłem ofiarnym, a tak naprawdę nic nie ma się zmienić?
Zmiany w Egipcie są nieodwracalne. Ale tracimy czas z powodu decyzji rady wojskowej. Można to tłumaczyć tak, że członkowie rady są z poprzedniego reżimu, ale można też tak, że armia z założenia nie jest rewolucyjna i nie może być.
Czyli jest pan rozczarowany rezultatami egipskiej rewolucji?
Nie jestem rozczarowany rezultatami rewolucji, lecz bardzo powolnymi zmianami po niej. Chociaż upłynęło dopiero sześć miesięcy. Po naszym wielkim przewrocie z 1919 r. (przeciw okupacji brytyjskiej – przyp. red.) na widoczne zmiany na lepsze Egipcjanie czekali pięć lat.
Nie boję się o rewolucję, ale martwię się, że tracimy czas. Przez pół roku zmiany demokratyczne mogły zajść dużo dalej.