Hałas zagłusza klezmerów
Debiut Daktari to kolejna wariacja na temat muzyki żydowskiej. I kolejna wychodząca daleko poza kanon
Co tkwi w Warszawie, że powoli zamienia się w centrum muzyki klezmerskiej? Raphael Rogiński – centralna postać tej sceny – tłumaczył kiedyś, że eksterminacja tutejszych Żydów w czasie okupacji pozostawiła lukę kulturową, która teraz w naturalny sposób zaczyna się wypełniać.
Ma rację czy nie, fakt, że niemal każdy nowy skład patrzy na żydowską tradycję w inny sposób. Ktoś potraktuje ją jak folklor, ktoś inny doszuka się w niej mistyki, ktoś jeszcze połączy ją z rockiem, jazzem albo elektroniką. Daktari jest oryginalne – postanowiło złączyć ją z hałasem.
No, może z tym hałasem to trochę za mocno powiedziane – młody zespół wychodzi od całkiem melodyjnych jazzowych tematów, roztacza aurę klezmerskich melodii, pozwala im spokojnie się rozwijać. Ale do czasu. Muzycy nie są jazzmanami, lecz facetami, którzy nasłuchali się postrocka, noise’u i roznosi ich energia. Efekt jest niezły, bo rzewne żydowskie nuty z biegiem czasu nabierają drapieżności, a uderzenia przesterowanych gitar i kąśliwe akcenty dęciaków deformują je nie do poznania.
W ten sposób klezmerskość staje się jednym z wykorzystanych tu źródeł – nie najważniejszym, ale nadającym muzyce szczyptę egzotyki. I w tym kontekście tytuł płyty zyskuje na wiarygodności, a całość zaczyna się jawić się porcją zagranego z punkowym nerwem, etnojazzu.