Większe dobro zamiast mniejszego zła
Czy Polskę stać, by znów wybierała między mniejszym a większym złem?
Donald Tusk przekonywał podczas konwencji Platformy, że jego partia jest w tych wyborach mniejszym złem – mniejszym od PiS. Podobnie czynili jego partyjni koledzy.
Z ich wypowiedzi można było wywieść, że chociaż PO nie zrealizowała wielu swoich obietnic z 2007 r., to jednak część – i owszem. Za pozostałe chętnie zabierze się w drugiej kadencji, ale to wszystko i tak nie ma przecież żadnego znaczenia w sytuacji, gdy „PiS wciąż ante portas”. Partia Jarosława Kaczyńskiego może przecież „zaaresztować” tę Polskę w budowie i nie dokończyć rozpoczętych inwestycji.
Przekaz w podobnym duchu – choć oczywiście o odwrotnym znaku – wysyłany jest przez polityków PiS. Może nie jesteśmy tacy idealni – zdają się mówić – ale gdzie nam tam do tego uosobienia zła, jakim jest partia Tuska, która nie radzi sobie właściwie z niczym: ani z kryzysem ekonomicznym, ani z wyjaśnianiem przyczyn katastrofy smoleńskiej, ani z budową dróg, ani z rozpychającymi się na arenie międzynarodowej Rosją i Niemcami. I jakby na potwierdzenie tych słów PiS przedstawił swój program gospodarczy, który żadną miarą nie zapowiada przerobienia polskiej gospodarki na powrót w tygrysa Europy. Grozi raczej obcięciem i tak już krótkich pazurków kotkowi, którym jest ona w tej chwili.
A sytuacja staje się o tyle groźniejsza, że wybór między mniejszym a większym złem, który do niedawna oznaczał po prostu dokonywanie wyboru między szybszym a wolniejszym tempem rozwoju, zaczyna się przeistaczać w coś znacznie poważniejszego – w dokonywanie wyboru między drogą prowadzącą do katastrofy a taką, która pozwoli jej uniknąć. Najwyższy czas więc zacząć wybierać między mniejszym a większym dobrem.
Niestety, na nasze nieszczęście chyba jedyną w tej części Europy ekipą, która jest w stanie – w warunkach kryzysowych – tak kierować sprawami państwa, aby nie tylko ono nie traciło, ale wręcz zyskiwało na przewadze konkurencyjnej, są politycy rządzący Estonią.
Bo to właśnie oni – w samym środku kryzysu – mieli odwagę podjąć takie działania (wiele bardzo bolesnych dla ich wyborców), które doprowadziły nie tylko do tego, że Estonia spełniła wyśrubowane kryteria z Maastricht (co pozwoliło jej przyjąć euro), ale też zasłużyła na rating podobny do tego, jakim cieszą się państwa najbardziej wiarygodne dla kredytodawców. A taki rating – wiadomo – jest po prostu na wagę złota. Na wagę potężnych inwestycji zagranicznych i malejącego bezrobocia.
Ale chyba nie będziemy prosić Andrusa Ansipa, od kwietnia 2005 r. premiera Estonii, aby pokierował także Polską, bo u nas nie ma nikogo, kto byłby zdolny czynić to z równym co on powodzeniem.