Film potęgą jest i basta
Premiera fresku historycznego Jerzego Hoffmana „1920. Bitwa Warszawska”nadciąga wielkimi krokami. Ale to nie pierwsza polska superprodukcja
Ktoś z pokolenia dzisiejszych 20-latków może zapytać, czy w ogóle mamy ich aż tyle, ale starsi widzowie doskonale pamiętają czasy, gdy na polskie superprodukcje waliło się drzwiami i oknami. I – co najważniejsze – człowiek wychodził z kina zachwycony. Po przełomie ustrojowym nasi filmowcy, ale przede wszystkim producenci zatrudniający nieudolnych scenarzystów uczynili wiele, by zniechęcić Polaków do wielkich adaptacji polskiej literatury. Moda, jaka zapanowała po udanej ekranizacji „Pana Tadeusza”, dokonanej przez Andrzeja Wajdę w 1999 r., zaowocowała m.in. smętną i nakręconą bez polotu „Zemstą” Romana Polańskiego, a wcześniej, dokładnie dekadę temu, katastrofalnym „Quo Vadis” Jerzego Kawalerowicza. A jednak za kompromitujące polskie kino obrazy płonącego Rzymu „granego” przez źle wykonane makiety, a także „drewniane” aktorstwo niemalże wszystkich odtwórców głównych ról trudno obarczyć tu winą wyłącznie reżysera. Kawalerowicz w latach 60. („Matka Joanna od Aniołów”, „Faraon”) i 80. minionego stulecia („Austeria”) pokazał, że wie, jak się kręci arcydzieła. W ostatniej produkcji zmarłego w 2007 r. twórcy zabrakło nie tylko dobrego scenariusza, ale i pieniędzy.
A przecież mimo wielu wpadek mamy w historii polskiego kina superprodukcje do dziś uznawane za wybitne. W moim rankingu znalazły się one obok wielkich wyciskaczy łez – ze smutku lub ze śmiechu. Wzorem każdej szanującej się listy przebojów zaczynam od pozycji 10. Miłego oglądania.
10. Pan Tadeusz Andrzeja Wajdy (1999)
Kiedy mistrz (ani słowa o polityce) zapowiedział, że chce przenieść na ekran największy polski epos, było oczywiste, że zwariował. Aktorzy dostali do mówienia mickiewiczowski trzynastozgłoskowiec, który nawet na deskach teatralnych jest trudny do przełknięcia.