Koniec dyplomu na krótkich nogach
Absolwentów uczelni niepublicznych coraz bardziej cenią pracodawcy. Jednak przez kandydatów najczęściej traktowane są jako szkoły drugiego wyboru
Marek Kozubal, Maciej Miłosz
Korty do squasha, siłownia, rzutnik i komputer ze stałym łączem w każdej sali wykładowej, bezprzewodowy Internet i klimatyzacja w całym budynku. W holu rzeźba Magdaleny Abakanowicz, a na ścianach freski Leona Tarasiewicza. Przy głównym wejściu elektroniczna tablica, na której każdy może zobaczyć, czy dany wykładowca jest na terenie szkoły, a jeśli tak, to w której sali.
Tak wygląda kampus Wyższej Szkoły Nauk Humanistycznych i Dziennikarstwa w Poznaniu, jednej z najlepszych szkół niepublicznych w Wielkopolsce. – Różnice między warunkami panującymi w tej szkole a tymi na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, gdzie także wykładałem, są kolosalne – opowiada nam anonimowo jeden z wykładowców. – Na UAM zdarzało się, że na zajęcia grup zaocznych przychodziło 70 osób, miejsc w sali było 50 i trzeba było biegać po korytarzu i szukać dodatkowych krzeseł. Taka sytuacja w WSNHiD jest nie do pomyślenia. Kiedy tylko stwierdziłem, że studentom przydałaby się prenumerata tygodnika „The Economist”, pojawiła się bardzo szybko. Co roku dostaję zapytania z biblioteki, które nowo wydane pozycje powinny się tam znaleźć i faktycznie są zamawiane. To jest niemożliwe na uczelniach publicznych – dodaje.