Łowić czy być złowionym?
Tori Amos rzuca się w objęcia klasyki. Zyskuje na tym głębię i aranżacyjny kunszt. Traci jednak energię
To, że Tori Amos będzie z czasem uciekać od rocka, było jasne właściwie od początku. Zawsze miała skłonność do budowania udramatyzowanych kompozycji, nie tyle śpiewała, ile odgrywała głosem jakąś rolę w utworze, a jej aranżacje stawały się coraz bardziej klasyczne. Nigdy jednak aż tak, by otwarcie flirtować z Claude’em Debussym, Erikiem Satie, Enrique’em Granadosem czy Franzem Schubertem. W dodatku w towarzystwie m.in. kwartetu smyczkowego i słynnego austriackiego klarnecisty Andreasa Ottensamera. Brzmieniowo różnica między „Night Of Hunters” a – dajmy na to – „Abnormally Attracted To Sin” czy wcześniejszymi jej krążkami jest olbrzymia. Ale czy na pewno wypada lepiej?
Na pewno jest to płyta z pomysłem. Muzycznie Tori bawi się wątkami zaczerpniętymi z dzieł klasycznych kompozytorów, stawia je do góry nogami i nagina pod charakterystyczną dla siebie interpretację. Efektem są pięknie zaaranżowane, kameralne pieśni o nieco gotyckiej aurze i momentami niemal barokowej ornamentyce. Werbalnie wokalistka snuje tu opowieść o „łowieniu i byciu łowionym”, czyli – jak sama mówi – o kobiecie rozczarowanej, która pewnej nocy odkrywa siebie na nowo i odbywając mentalną podróż, dociera do stanu pełnej samoświadomości. Opisując te psychiczne peregrynacje, Amos kreśli świat przedchrześcijańskich rytuałów, mitycznych postaci i towarzyszącej im symboliki.
Barwne to i ciekawe, a jednak znając temperament tej niepokornej artystki, można czuć pewien niedosyt. Rzecz w tym, że sięgając po klasyczne instrumentarium i bazując na – zdeformowanych, bo zdeformowanych, ale jednak klasycznych harmoniach – Tori niemal zupełnie straciła ekspresję. Nie chodzi o to, że miałaby dołączać gitarę i grać rock and rolla. Ale jednak wokalistka, którą targały emocje tak silne, że do ich skanalizowania potrzebowała zarówno wrzasku, jak i szeptu, łkania i zalotnego śmiechu, tym razem po prostu śpiewa. Czysto, starannie, pięknie, ale bez nerwu. Cóż, wydawca – legendarne, zajmujące się klasyką Deutsche Grammophon – najwyraźniej zobowiązuje.