
Mówili, żeśmy stumanieni
„1920. Bitwa Warszawska”. Czy aby na pewno to film o największym polskim triumfie od 300 lat? Nie tylko zwycięstwie militarnym, ale także glorii polskiej jedności i polskiego patriotyzmu?
W chwili, gdy padają słowa „Polska powstała”, bohater filmu – polski ułan, pada raniony. Może ginie? Ujęcie w zwolnionym tempie, symboliczne. Ten sam efekt powtarza się na końcu filmu. Zatem celowo obraz przeczy słowom, osłabia je, kwestionuje. Może nawet – w warstwie emocjonalnej – unicestwia. Dlaczego? By pokazać, że los jednostki ważniejszy od losu zbiorowości? Że od Polski ważniejszy konkretny Polak? Że jest między Polską a Polakiem sprzeczność?
Film „1920. Bitwa Warszawska” robi wrażenie rozmachem inscenizacji, dynamiką scen batalistycznych, wzruszającymi kadrami „Polski ułańskiej”, jak z Kossaka. Jest obrazkiem, do którego tęskniliśmy jak do owocu długo zakazanego, z którym wiążemy wielkie nadzieje, że nie będzie tylko landszaftem. Że w masowej świadomości przekreśli pół wieku kłamstw, że zastąpi nam rodzinne opowieści, których nie zdążyliśmy usłyszeć, i zdjęcia, które spłonęły wraz z domami. A młodym pokaże Polskę, która zwycięża.