O samoobsługowych urządzeniach torturujących
Ostatnio stanąłem oko w oko z kasą samoobsługową. To fajne urządzenie, gdy masz w koszyku dwa piwa, ale nie trylion rzeczy
Wstyd się przyznać, ale wieczorne zakupy w Tesco działają na mnie relaksująco. Mało ludzi, jakaś muzyczka na uszach, półtorej godziny dla siebie i to pod pretekstem wykonywania domowych obowiązków. Niestety, ostatnia wizyta w tym supermarkecie była dla mnie mocno traumatycznym przeżyciem. Padłem ofiarą łapanki.
Szedłem sobie z wózkiem pełnym dóbr (pieluchy, proszki i podobne te rzeczy), gdy nagle zostałem otoczony przez personel Tesco. – Tędy, tędy. Tutaj są wolne kasy! – pokrzykiwali nie tylko na mnie ludzie w uniformach.
No i stanąłem oko w oko z kasą samoobsługową. To fajne urządzenie, gdy masz w koszyku dwa piwa, ale przy wózku wypełnionym trylionem rzeczy zaczynasz pojmować, o co w tym wszystkim chodzi. O to, że za darmo wykonujesz całą robotę, którą wcześniej robiła za pieniądze (fakt, niewielkie) kasjerka. Strofowany nieustannie przez głos automatu, który nie uznaje form grzecznościowych, musiałem bliżej zaprzyjaźnić się z kodami kreskowymi i laserowym czytnikiem. Potulnie wypełniałem beznamiętne rozkazy: „Połóż produkt. Połóż kolejny produkt”.