Taśmociągi liter
Czy można napisać 20 książek w dwa lata? Czemu nie? Wystarczy wynająć grupę ghost writerów i uruchomić fabrykę słowa pisanego
Wojciech Lada
Goethe pisał „Fausta” niemal 60 lat, Tołstoj miał ponoć zwyczaj przepisywania swoich powieści po siedem razy, zanim uznał je za skończone, a Chandler – w przerwach między samobójstwami a atakami delirium – tylko jedną scenę zdjęcia z głowy kapelusza i rzucenia go na wieszak tworzył przez dwa tygodnie. Tymczasem James Patterson, autor równie popularnych, co mdłych kryminałów i thrillerów, tylko w 2008 r. opublikował pięć tytułów, w tym zaś roku ukazały się bądź ukażą się, cztery kolejne. Bogini współczesnej literatury dla gospodyń domowych – Danielle Steel – w 2010 r. wydała cztery książki, a Dean Koontz – twórca z pogranicza kryminału i horroru kategorii C – gdzieś od dekady raczy czytelników średnio dwiema lub trzema książkami rocznie. Cóż, wiadomo, że świat kręci się coraz szybciej, tempo życia rośnie… Ale żeby od razu z tego powodu szybciej pisać książki?
Oczywiście można zrzucić to na karb tytanicznej pracowitości, nadzwyczaj płodnej wyobraźni czy odpowiednio dobranych wspomagaczy – które, jak wiadomo, zawsze były z literaturą w dobrej komitywie. Trudno też lekką ręką skreślać dzieła pisane szybko tylko dlatego, że tak właśnie były pisane. Philip K. Dick w okresie największego uzależnienia od alkoholu i narkotyków tylko w ciągu dwóch lat stworzył 11 powieści i około 60 opowiadań, w tym arcydzieła z pogranicza science fiction i filozofii – „Trzy stygmaty Palmera Eldritcha” i „Ubik” – oraz kultowe opowiadanie „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?”, lepiej znane pod filmowym tytułem „Blade Runner” (reż. Ridley Scott).
Słynny hiszpański dramatopisarz barokowy Lope de Vega, przez samego Cervantesa nazwany feniksem geniuszów, napisał ponad 2 tys. dramatów, 3 tys. sonetów, dziewięć epopei i – żeby nie było monotonnie – trzy powieści. Również na naszym podwórku nie brakło pisarzy ekspresowych, a zarazem wybitnych. Dość wspomnieć Stanisława Lema, który od lat 50. publikował dwie, trzy książki rocznie – eseje filozoficzne, powieści i opowiadania science fiction, felietony oraz wiersze.
Różnica tkwi więc nie w literackiej płodności. Rzecz rozbija się raczej o to, że dla jednej kategorii pisanie jest kwestią indywidualnej ekspresji, dla drugiej zaś wytwórstwem. Jedni mają do przekazania pewną myśl, do której dobudowują historię, drudzy natomiast dysponują wyłącznie historią i marketingowo wypracowanymi technikami jej opowiadania (długość zdań i rozdziałów, proporcje seksu i krwi… etc). Stephen King – bezwzględny guru tej drugiej kategorii – ujął to w swoim „Pamiętniku rzemieślnika” prostym i dosadnym komunikatem: „Zawsze szukam metod osiągnięcia celu niewymagających jednocześnie wciskania na siłę czytelnikom mojego przesłania czy oddawania za nie duszy. Weźcie sobie wszystkie morały, znaczenia i wsadźcie tam, gdzie słońce nie dochodzi, OK? Ja pragnę oddźwięku”. Subtelniej, choć o tym samym, mówiła Agatha Christie, gdy pod koniec życia przekonywała: „Nie warto startować z pozycji geniusza obdarzonego iskrą bożą. Geniuszy rodzi się niewielu. Jesteśmy rzemieślnikami, to dobry, uczciwy fach”.
Choć stateczna, wychowana w wiktoriańskim duchu Christie nie zdawała sobie z tego zapewne sprawy, to ona właśnie jest klasykiem literatury pop w dzisiejszym jej rozumieniu. Świadomie schematyczna fabuła, przewidywalni bohaterowie i skupienie wyłącznie na akcji sprawiły, że jej 80 książek wydanych w ciągu półwiecza twórczej aktywności sprzedało się w łącznym nakładzie 2 mld egzemplarzy. Lepszym wynikiem mogą poszczycić się wyłącznie Biblia i dzieła Szekspira. Proza Christie miała jednak wdzięk – gdy porównać ją ze wspomnianym Pattersonem, wypada on na jej tle jak fabryczny taśmociąg przy finezyjnej manufakturze koronek.
Kup sobie ducha
Fakty jednak są bezlitosne. W opublikowanej przez magazyn „Forbes” liście najlepiej zarabiających w ubiegłym roku pisarzy świata to właśnie Patterson zajął najwyższą lokatę z 84 mln dol.
Na drugim miejscu mamy wspomnianą już Danielle Steel (35 mln dol.), dalej zaś Stephena Kinga (28 mln dol.), Janet Evanovich (22 mln dol.) i Stephenie Meyer, autorkę sagi „Zmierzch”, która zainkasowała 21 mln dol. Sporo, ale przecież nic nikomu do tego, kto ile zarabia – ludzie chcą czytać, wydawnictwa chcą płacić, niech zarabiają i drugie tyle.
Ciekawsze jest natomiast pytanie, jak gwiazdy literatury są w stanie wytrzymać takie tempo pisania. Przecież przeciętna książka sensacyjna to ok. 300 stron tekstu, w przybliżeniu 300 tys. znaków, czyli 1500 stron maszynopisu. Gdyby pisać dzień w dzień po dziesięć stron (z doświadczenia niżej podpisanego wynika, że zajmuje to około dziesięciu godzin), powieść powstałaby mniej więcej w pół roku. Jednorazowo jest to możliwe – taki tryb pracy przez lata i dekady jest zupełnie nieprawdopodobny. A jednak prywatne „fabryki literatury” dostarczają na rynek po kilka książek rocznie każda. Są one płytkie, głupie, schematyczne, ale ktoś przecież nad nimi pracował – mają swoją intrygę, dialogi, czasem nawet pewną dramaturgię. A skoro, jak ustaliliśmy, sami pisarze nie byliby w stanie temu podołać, może robią to za nich... wynajęci autorzy?
Zjawisko ghost writerów, czy po polsku autorów widmo – ostatnio spopularyzowane dzięki filmowi Romana Polańskiego – znane jest oczywiście od dawna, ale zwykle dotyczyło głównie autobiografii celebrytów czy znanych polityków. Wiadomo dziś np., że przez ghost writerów pisane były książki prezydentów USA Johna F. Kennedy’ego i Ronalda Reagana, w Polsce zaś co najmniej jedna z publikacji Andrzeja Leppera, „Czas barbarzyńców”, miała swojego autora widmo. Spoza kręgów politycznych można tu jeszcze wspomnieć o „Aniołach wokół głowy” – autobiografii Daniela Olbrychskiego, i „Sexy mamie” Kasi Cichopek, choć na pewno jest ich znacznie więcej.
I w zasadzie nie ma w tym nic karygodnego. Sławni ludzie niekoniecznie muszą potrafić pisać, a książki – liczmy na to – są oparte na wielogodzinnych rozmowach z bohaterami i przez nich autoryzowane. Od biedy można więc uznać to za osobliwą pomoc redaktorską, w wyniku której wilk jest syty i owca cała, i pasterze biją brawo. Gdy jednak ghost writerzy wykorzystywani są przez profesjonalnych pisarzy, cała sprawa – by wrócić do Agathy Christie – przestaje być „dobrym, uczciwym rzemiosłem”. Tymczasem przypadki takie nie są wcale rzadkie i mają blisko stuletnią tradycję. Wiadomo na przykład, że w latach 20. XX w. legendarny iluzjonista Harry Houdini korzystał przy pisaniu opowiadań i książek z usług innego geniusza mrocznych, klaustrofobicznych wersów H.P. Lovecrafta. Również w tym samym czasie grupa ghost writerów stworzyła nie tylko literacką postać Nancy Drew, ale też fikcyjną postać autorki książek o niej Carolyn Keene. Współcześnie do tradycji tej skutecznie nawiązywał autor słynnego „Polowania na Czerwony Październik” Tom Clancy. Swoje klasyczne dziełko stworzył co prawda sam, ale już dwa pierwsze tomy z kolejnego cyklu „Sprinter Cell” napisał za niego Raymond Benson (psedonim: David Michaels). Sporo mówiło się też o znacznym udziale ghost writerów przy powstawaniu kolejnych części „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta, sam autor jednak konsekwentnie zaprzecza.
Koniec złotej ery
Tymczasem gwiazda roku James Patterson nie tylko nie zaprzecza, ale też nie widzi nic złego w utrzymywaniu małej armii „asystentów”. Niektórzy z nich, jak Maxine Paetro i Andrew Gross, bywają honorowani pojawieniem się ich nazwisk na okładkach obok nazwiska mistrza, inni muszą się jednak zadowolić anonimowością i dobrze zasilonym kontem bankowym. Patterson jest jednak fabryką w niemal dosłownym znaczeniu. Przez lata był dyrektorem jednej z dużych agencji reklamowych i wyuczone zasady funkcjonowania na rynku przełożył na literaturę. Jego książki reklamowane były w telewizji, równorzędnie z takimi produktami jak proszek do prania czy podpaski, a kiedy z rynkowych sondaży wynikło, że sporym wzięciem cieszy się literatura młodzieżowa i kobieca, zaczął tworzyć również w tych segmentach. Nie byłby w stanie ogarnąć tego sam. Tym bardziej że podpisany w 2009 r. kontrakt zobowiązywał go do dostarczenia wydawnictwu Hachette… 17 książek w ciągu dwóch lat. Olbrzymie wyzwanie osłodziło honorarium – 150 mln dol. Z pewnością wystarczy dla grupki ghost writerów.
Nie jesteśmy w stanie oszacować, jak bardzo „fabryki literatury” rozmnożyły się na rynku. Jeśli autor nie przyzna tego otwarcie albo nie nastąpi przeciek z wydawnictwa, sprawa pozostanie tajemnicą.
Ghost writerów obowiązuje klauzula poufności, ale nawet bez niej trudno byłoby oczekiwać, że któryś z nich sprawę ujawni – oznaczałoby to przecież zawodowe samobójstwo. Sukces Pattersona pokazuje jednak, że jesteśmy prawdopodobnie skazani na zalew nie książek, lecz produktów literackich – poprawnie napisanych, opierających akcję nie na wyobraźni autora, lecz na wynikach uprzedniego badania rynku, i aż do bólu schematycznych.