Triki równości
Tak jak ser jest szwajcarski, samowar rosyjski, vendetta sycylijska, mycka żydowska, corida hiszpańska, a "Panzerdivision" niemiecka - tak równość jest lewicowa, vulgo: salonowa. Dekretowana przez wszystkie czerwone partie, od karmatów (szyickich protobolszewików z IX wieku, którzy "uspołeczniali" własność prywatną na drogach i w zdobytych miastach) po komunistów, i przez goszyzującą półinteligencję, która stanowi budulec Salonu. Ideologia egalitaryzmu, bazująca na zwalczaniu nierówności walcem równości (czyli abiologicznej, szkodliwej hispostazy, którą wyśmiało tylu uczonych, choćby etolog - noblista Konrad Lorenz), przybierała rozmaite formy prawne typu jakobińskiej "Deklaracji Praw". Dopiero Cesarz dał równości sensowny wymiar - "Kodeks Napoleona" (1804), zamiast mechanicznej równości, gwarantował każdemu obywatelowi równość szans i równość wobec prawa. Oto czemu ja należę do bonapartystów.
Do kontrsalonowców należę m.in. dlatego, że Salon praktykuje salonową równość orwellowską (model: równi i równiejsi), bardzo bogatą, to znaczy wielobranżową, wielokierunkową, wielopodmiotową. Rzucę kilka przykładów. Symbolem salonowego równouprawnienia seksualnych "orientacji" jest Elton John i jego żon, czyli równoprawność monopłciowych "małżeństw". A co jest w sferze międzypłciowej symbolem salonowych "parytetów", czyli mechanizmu "zrywania kwot"? Otóż wcale nie równe liczbowo z mężczyznami uczestnictwo białogłów w urzędach bądź ciałach przedstawicielskich (to już banalne, obowiązujące tu i tam), lecz wywalczona dzięki kampanii szwedzkich neofeministek ustawa, która nakazuje, by każda biblioteka zawierała równą liczbę książek pisanych przez kobiety i przez mężczyzn.
Te światłe panie (m.in., Brygada Suk Feministycznych) wytoczyły obecnie wojnę „maskulinistycznemu” i „seksistowskiemu” Komitetowi Noblowskiemu, gdyż istnieje skandaliczna dysproporcja (w naukach ścisłych 766:22) pomiędzy nagrodzonymi mężczyznami i kobietami. U nas parytety przywraca pisarka Manuela Gretkowska: jedną ze swych bohaterek wyposażyła w dwie łechtaczki (bo faceci mają dwa jądra), a swą najnowszą powieścią (którą salonowy „Newsweek” uznał za arcydzieło – sic!) lansuje metodę wypróżniania się przez niewiasty nie w kiblu, ino w łóżku – na brzuch lub pierś gołego samca, żeby sobie nie myślał. Kilka dekad temu można się było jeszcze z takiej równości śmiać – „Playboy” opublikował (1980) satyryczny rysunek B. Browna: facet podchodzi w burdelu do młodej „damy” , a czekając obok na klientów staruszka, też rozgolaszona, choć artretycznie poskręcana, chrypi: „- Wybieraj rozważnie, Jacek! Mamy tu ostatnio surowe przepisy antydyskryminacyjne dotyczące wieku!”
Lub równość wedle salonowych żurnalistów - to jest dopiero cymes! Historyk, który zechce pisać monografię o "mainstreamowym" dziennikarstwie III RP, winien jako motto dać relację z telewizyjnego pojedynku między Tuskiem a Kaczyńskim (wybory prezydenckie 2005). Obsługujący show dziennikarze mieli traktować obu kandydatów równo, jednakowo, sprawiedliwie. Pierwsze pytanie zadane Lechowi Kaczyńskiemu brzmiało: "- Dlaczego tyle rzeczy zrobił pan źle będąc prezydentem Warszawy?". Czysty Orwell. Ci pytacze przedstawiali się jako "niezależni dziennikarze", całkowicie słusznie, byli bowiem stuprocentowo niezależni od etyki, honoru i wstydu. Podobnie jak te salonowe media, co brzmiały, że pisowski rząd niszczy Polaków, bo chce zwiększyć akcyzę benzynową, gdy zaś premier oświadczył, że to nieprawda, nie będzie zwiększenia - przez kilka tygodni narzekały, iż pisowski rząd krzywdzi Polskę, bo niepodwyższenie akcyzy stanowi cios dla budżetu. Pycha! Taka sama jak wyklinanie udzielającego się w Radiu Maryja księdza Mirosława Drozdka (TW "Ewa") za to, że kolaborował z bezpieką, i równoległe głaskanie frontowego moralnego autorytetu "Gazety Wyborczej", księdza Michała Czajkowskiego (TW "Jankowski"), choć kolaborował z bezpieką w dużo intensywniejszy sposób. Równi i równiejsi, wot szto!