Jak wygrałem i przegrałem bój
Nie zapomnę dnia, w którym dowiedziałem się, że pojadę w „1920. Bitwie Warszawskiej” Hoffmana, pierwszej polskiej superprodukcji od wielu lat
Słupno to mała wieś. Leży tuż za Radzyminem. Jak głosi legenda, to tam utknęło bolszewickie natarcie na Warszawę w sierpniu 1920 r. Co bardziej pamiętliwi mieszkańcy do dziś przekazują z pokolenia na pokolenie opowieści o polskiej baterii, której artylerzyści wybrali śmierć zamiast odwrotu, o przodkach, którzy z widłami i siekierami rzucili się na krasnoarmiejców, i o marszałku Piłsudskim, który w rocznicę walk osobiście podziękował im na rynku – w miejscu, gdzie dziś stoi szkoła. Wydawałoby się, że po tamtych wydarzeniach czas zatarł ślad. Wystarczy jednak, stojąc w piątkowym korku przed Radzyminem, wyjść na chwilę z samochodu, a z pobliskiego zagajnika dobiegną do nas tętent koni i głośne kawaleryjskie komendy: Rozwiniętym w lewooo marrrsz!!!
Armia duchów? Nie! Ludzie z krwi i kości. Ubrani w mundury z 1919 r. – chłopaki ze Słupna, Wołomina i okolic. To grupa kaskaderów konnych Andrzeja Kostrzewy trenuje przed kolejnym pokazem. Polska kawaleria filmowa. Jest nas tylko 20. Nazywamy siebie szwadronem. Bo to tak po kawaleryjsku.
W rzeczywistości szwadron liczył dziesięć razy więcej. Ale duch podobny.
Przygotowania
Do dziś pamiętam dzień, w którym dowiedzieliśmy się o tym, że pojedziemy w „1920. Bitwie Warszawskiej” Hoffmana. Pierwsza superprodukcja od wielu lat. Najpierw euforia, a potem dylematy. Czy wypłacą nam kasę? Czy w terminie? Jak to w polskim filmie. Chodzili, dumali i tyle wydumali, że wszyscy pojadą.