Rządu zgubna żyłka
Kampania wyborcza to czas szczególny. Na ołtarzu walki o władzę składane są w jej trakcie nawet główne cele narodowe. Tak było i ostatnim razem, gdy prezes Kaczyński powiedział ewidentne głupstwa o Angeli Merkel czy o polskości mediów. Tak się składa, że największym sukcesem procesu transformacji ustrojowej jest naprawdę dobre ułożenie stosunków polsko-niemieckich. Z racji powagi tej kwestii znaczący politycy powinni na te relacje dmuchać i chuchać. Przypomnę, że samo powstanie Polski w 1918 r. dotknęło w sposób szczególny Niemcy i Związek Sowiecki. Oba te państwa były przeciwne naszej niepodległości, z którą po przegranej wojnie musiały się pogodzić. Za podział Polski dokonany w 1939 r. obwinia się Hitlera i Stalina. Rzecz w tym, że przystawały na niego i chciały go elity obu tych państw. Już wkrótce po Wersalu Niemcy pogodziły się z bolszewikami i w Rapallo oba państwa zawarły porozumienie wymierzone w Polskę. Potem były porozumienia wojskowe. Wojskowi niemieccy – jak szef sztabu Reichswehry generał Hans von Seeckt – publicznie już w 1922 r. stwierdzali, że „istnienie Polski jest nie do pogodzenia z sytuacją życiową Niemiec. Polska musi zniknąć i zniknie dzięki własnej słabości i dzięki Rosji – i z naszą pomocą”. Warto też pamiętać, że generałowie niemieccy, dokonując zamachu na Hitlera w 1944 r., chcieli zachować kosztem Polski hitlerowskie zdobycze na wschodzie.
A nasze powojenne rekompensaty terytorialne przyznane w Poczdamie były de facto kwestionowane w Niemczech aż do porozumienia Kohla z Mazowieckim. Mając na uwadze te wszystkie fakty, szokuje wręcz bezmyślne narażanie na szwank naszych dobrych stosunków z Niemcami. Budzi to zdumienie, tym bardziej że to właśnie premier Polski z ramienia PiS – Kazimierz Marcinkiewicz – uzyskał od UE w trakcie roko-wań budżetowych w 2005 r. miliard euro odstąpione Polsce przez Niemcy. Delikatność relacji Polski z Niemcami wymaga consensusu wszystkich opcji politycznych. Jego łamanie powinno być jednoznacznie potępiane tak przez opinię publiczną, jak świat polityczny.
Do prawego
Jerzy Jachowicz
Nowe otwarcie parlamentarne. Nowy rząd. Już wkrótce. Wiem, że wielu moich znajomych cieszy się na zmiany. A ja nie. Żal mi tego, co było, minęło. Uważam bowiem, że prawdziwym szczęściem było mieć rząd, jaki udało się utworzyć Donaldowi Tuskowi w upływającej kadencji. Twierdzę tak nie dlatego, żem konserwatysta albo stary zgred, który boi się wszystkiego, co nowe, nieznane. Moje uznanie dla wygasającego rządu nie wynika też z prymitywnej sympatii do osoby premiera. Człowieka o niezwykłej odwadze. Wszak Tusk nie bał się stanąć oko w oko z „Paprykarzem” narzekającym – oczywiście bez żadnego uzasadnienia – na brak pomocy państwa po zniszczeniach, jakich na jego plantacji dokonały żywioły natury. Premier nie lękał się rozmowy z rozjuszonymi kibicami Jagiellonii Białystok, którzy zaatakowali transparentem z wypisanym na nim znanym i nieobojętnym mu hasłem: „Tusk, ty matole…”. Pokazał, że z heroizmem równym kamikadze można zjeść kanapki przygotowane w kancelarii premiera, udające na użytek mediów przysmak przyrządzony przez gościnnych gospodarzy na pomorskiej wsi. Wreszcie premier, człowiek zapracowany do ostatnich granic wytrzymałości, podjął decyzję godną wielkiego reformatora, która zapewni jego imieniu stałe miejsce w annałach polskiego sportu. Już wkrótce swoje gorące głowy kibice będą mogli studzić zimnym piwem sprzedawanym na stadionach w trakcie meczów.
Przykład idzie z góry. To naturalne, że ministrowie idą śladem premiera. Stąd podstawą mojego szacunku i podziwu dla członków rządu były imponujące rezultaty ich tytanicznej pracy. Ale nie tylko. To przecież także osobowości. Na miarę czasów. Jak tylko coś mi doskwierało, nachodziły mnie czarne myśli, wystarczyło, że wyobraziłem sobie spotkanie z którymś z ministrów, a wszystkie smutki i troski pryskały niczym bańki mydlane, a na mnie spływał balsam. Muszę się przyznać do pewnej słabości. Miałem ulubionego, którego wyróżniałem. Niestety, nie dotrwał do końca kadencji. Zgubiła go żyłka do hazardu.