Od strachu gorszy tylko „no brain”
Strach – to uczucie, które najbardziej wpisane jest w istotę polityki
Każdy kogoś się boi. Albo czegoś się boi. Zazwyczaj tego samego: że to nie ja będę wycinał, tylko mnie będą wycinali. W nieskończoność można mnożyć przykłady i wyliczać, kto kogo się boi. Choć czasem i z tych strachów są pożytki.
W PiS – na ten przykład – wszechwładny „zakon PC”, czyli stara gwardia Kaczora, ta, która umrze, ale się nie cofnie, też ma swoje lęki. „Zizou” jest jej Wellingtonem, więc „zakon” boi się, że „zizole” zrobią im Waterloo. A ponieważ pomiędzy obiema frakcjami jest spora grupa polityków bezfrakcyjnych, więc ten strach ma i dla nich znaczenie. Dzięki niemu znaleźli sposób na życie. Gdy dzieje się im krzywda albo gdy chcą coś uzyskać, biegną do „zakonu” i opowiadają, jak straszni są „zizole”. „Zakon” popada wówczas w lęki i ponoć, gdy jest taki wystraszony, łatwo go oskubać lub ocyganić. Ot, taka rada dla osób planujących robić karierę w PiS.
Ale Janusz Palikot niczego się nie boi! No oprócz prokuratury i CBA! – krzykniecie państwo. Otóż nie, Palikot boi się jednej rzeczy bardziej niż prokuratury i tego, że Adam Michnik przestanie go do siebie zapraszać. Boi się, że media zaczną zapraszać jego posłów i prosić ich o wywiady. A ci zaczną się publicznie odzywać. Podobno mistrzem jest poseł hodowca norek spod Szczecina. Gdy mu tłumaczono, że na lewicy noszenie futer jest gorsze od morderstwa, odpowiedział, że obdziera swoje norki ze skórek w sposób ekologiczny. A jeśli jacyś zieloni będą protestować przeciw jego fermie, to on ich pogoni. Nazwiska posła nie pamiętam, bo większość klubu Palikota należy do kategorii „no name”. Zaś pewien nieco już zawiedziony miłośnik Janusza, który poznał cały klub, powiada, że przeważają nie tylko „no name”, ale też „no brain”.