Były herbatniki, są okupanci
Po prawej stronie jest Tea Party. Po lewej – okupujący okolice nowojorskiej Wall Street. Łączy ich gniew na obecną sytuację gospodarczą. Dzieli sposób wpływania na rzeczywistość
Amerykanie są wkurzeni. Naprawdę wkurzeni. 89 proc. z nich nie wierzy, że rząd robi to, co do niego należy. 74 proc. uważa, że ich kraj nie znajduje się na dobrej drodze. Aż 84 proc. ma złe mniemanie o Kongresie – pracę kongresmenów i senatorów aprobuje... 9 proc. społeczeństwa. Przy takim wyniku poparcie dla działań polskiego Sejmu wygląda na kosmiczne. A do tego dodać trzeba, że 60 proc. nie życzy sobie żadnej rządowej pomocy dla sektora bankowego, a tylko co trzeci Amerykanin wierzy jeszcze w uczciwość ludzi z bankowości. Main Street (od „Głównej ulicy” – niemal w każdej mniejszej miejscowości), jak się określa „zwykłych” Amerykanów, nie lubi już Wall Street, ale jeszcze bardziej rządu federalnego.
Ten stan wrzenia jest widoczny od 2009 r., gdy minął pierwszy entuzjazm po wyborze Baracka Obamy, stan amerykańskiej gospodarki nie chciał się poprawić, a oficjalne bezrobocie spaść poniżej 9 proc. Duża część frustracji znalazła upust w Tea Party, nawiązującej do czasów walki o niepodległość sieci oddolnych ruchów w całym kraju. Różnorodne jak Ameryka miały jedno wspólne hasło: „Mniej podatków, mniej wydatków i długu państwa, ograniczony rząd”. Konserwatywny i populistyczny w swej retoryce, demokratyczny i rebeliancki w swej istocie (preferujący spontaniczne akcje i protesty) ruch bardzo pomógł Partii Republikańskiej odzyskać wigor po wyborczych batach otrzymanych w 2008 r. (Partia Demokratyczna zdobyła wtedy prezydenta oraz przejęła całkowitą kontrolę nad Kongresem). Momentem kulminacyjnym były wybory do Kongresu dwa lata później, kiedy dzięki wsparciu entuzjastów z Tea Party republikanie odbili Izbę Reprezentantów. Od tamtego czasu ruch trochę przygasł, tymczasem na uśpionej lewej stronie pojawili się „okupanci” – w skrócie OWS od Okupujmy Wall Street.