Niechciana historia
Pamięć o okrutnie pomordowanych Polakach z Wołynia uznawana jest przez główne media i polityków za skrajnie niewygodną
Kiedy w 65. rocznicę rzezi wołyńskich, w kwietniu roku 2008, napisałem dla „Rzeczpospolitej” artykuł przypominający tamte wydarzenia, była to pierwsza w niepodległej Polsce taka publikacja w gazecie zaliczanej do głównego nurtu mediów. Wywołała wiele reperkusji, ale najbardziej charakterystyczne były reakcje czytelników, którzy mi za ten tekst dziękowali. Niemal zawsze powtarzały się przy tym słowa: „Nie wiedziałem, że pan też pochodzi z Kresów”.
Nie pochodzę. Ale właśnie te bezustannie powtarzane słowa mówią wszystko o zdradzie, jakiej dopuściliśmy się wobec ponad 100 tys. wymordowanych rodaków przed – bez mała już – 70 laty. Wspomnienie o zbrodniach ukraińskich nacjonalistów na Polakach jest dziś wciąż zepchnięte wyłącznie do pamięci prywatnej, rodzinnej. Kultywują je nieliczni jeszcze żyjący ocaleni, ich dzieci oraz wnuki. Trafia się wśród obciążonych tym dziedzictwem jakiś dziennikarz, historyk lub wybitny artysta, który przygotuje program, napisze książkę lub zadedykuje ofiarom swój utwór. Ale poza dziedzictwem rodzinnym pamięć o rzeziach wołyńskich praktycznie nie istnieje. Jest gniewnie odrzucana, zbywana chętnie podchwytywanymi kłamstwami o „wojnie domowej”, o rzekomej symetrii krzywd i bezcelowości „rozgrzebywania” starych spraw. Organizacje Kresowiaków są w III RP traktowane z niechęcią przez władze rozmaitych szczebli i wiodące media, ich inicjatywy torpeduje się lub bojkotuje, a działaczom sugeruje się lub nawet mówi w oczy, że są jakimiś maniakami antyukraińskiej nienawiści, „polskimi ziomkostwami”, nienawistnikami w typie Eriki Steinbach, którzy tylko psują stosunki państwa polskiego z sąsiadami.